Opcja niemiecka. Piotr Zychowicz
połknąć Polski. Chcę się tylko przed nią zabezpieczyć” – zapewniał innego Szweda, przemysłowca Birgera Dahlerusa.
Wydając instrukcje dla swoich dyplomatów, Führer stwierdził, że część Polski zostanie przyłączona do Rzeszy, część przeznaczona na rezerwat dla Żydów, a z części odrestaurowane zostanie „Królestwo Kongresowe”. Jak wynika z rozmowy, którą Hitler przeprowadził wówczas z Alfredem Rosenbergiem, wspomniany rezerwat miałby znaleźć się na terenie województwa lubelskiego.
W całym tym planie był tylko jeden szkopuł. Kto podejmie się utworzenia rządu tego szczątkowego państewka? Kto – używając określenia Hitlera – stworzy „kierownictwo będące gwarancją, że nie powstanie nowe zarzewie zagrażające Rzeszy”? Kandydatów na polskiego Quislinga szukali Niemcy w różnych środowiskach. Najpierw zgłosili się do ludowców, uznali bowiem, że chłopi będą najbardziej skłonni do kompromisu.
Uważali, że wystarczy zaproponować im przyzwoite warunki życia i pracy oraz przeciwstawić ich sanacji i „polskim obszarnikom” (nie wolno zapominać, że NSDAP była partią skrajnie lewicową), aby pozyskać ich do współpracy. Berlin szczególnie liczył na chłopów ze znajdującej się niegdyś pod władzą austriacką Galicji, a więc mających długie tradycje lojalnej współpracy z Niemcami.
Szukano „dużego nazwiska”, które mogłoby firmować porozumienie. Naturalnym kandydatem był Wincenty Witos. Niemcy szukali z nim porozumienia już wcześniej, wiosną 1939 roku, gdy Józef Beck ostatecznie odrzucił złożoną przez Hitlera propozycję antysowieckiego sojuszu. Witosowi, który przebywał na wygnaniu w Czechosłowacji, niemieckie służby zaoferowały zorganizowanie w Polsce zamachu stanu i osadzenie go w Warszawie jako nowego premiera.
Przywódca ludowców nie chciał mieć z podobną imprezą nic wspólnego i o całej intrydze lojalnie poinformował polski rząd. Na krótko przed wybuchem wojny Witos wrócił zresztą do Polski. Ranny podczas przypadkowego bombardowania, 16 września został aresztowany przez Niemców w Cieszacinie Wielkim i cztery dni później umieszczony w więzieniu w Rzeszowie.
Witos traktowany był w więzieniu rzeszowskim od samego początku nie jako więzień, lecz raczej jak honorowy zakładnik – pisał działacz chłopski Franciszek Kotula. – Otrzymał osobną celę, i to na parterze, nigdy nie zamykaną i z prawem nieograniczonego wychodzenia w ciągu dnia na spacery po korytarzu czy na podwórzu. Dzięki temu mógł swobodnie spotykać się i rozmawiać z innymi więźniami. Wikt donoszono mu z miasta.
Ze stolicy Rzeszy przyjechał nawet niemiecki dygnitarz, który wprost zaoferował mu podjęcie się misji powołania nowego rządu i stanięcie na czele stronnictwa ugody. Witosa wywieziono następnie do Berlina i Poczdamu, gdzie prowadzono z nim dalsze rozmowy polityczne. Przywódca ludowców jednak odmówił, choć, jak zapisano w niemieckich dokumentach, wobec Rzeszy miał zajmować stanowisko życzliwe.
W końcu odesłano go z powrotem do okupowanej Polski i osadzono w areszcie domowym w zakopiańskiej willi „Renesans”. Tam nachodził go Wacław Krzeptowski – pomysłodawca powołania do życia kolaboracyjnego góralskiego ruchu Goralenvolk – i namawiał do podjęcia współpracy z Rzeszą. „Oj, Wacek, będziesz wisiał” – miał mu odpowiedzieć Witos. Były to słowa prorocze, bo Krzeptowski rzeczywiście pod koniec wojny zadyndał na sznurze.
Generał Władysław Sikorski próbował nawet zorganizować ucieczkę Witosa i sprowadzić go za wszelką cenę na Zachód. Motywem nie była jednak – jak zwykło się pisać – chęć uratowania wybitnego Polaka i wzmocnienia autorytetu rządu na wychodźstwie. Sikorski po prostu się bał, że prędzej czy później Witos dogada się z Niemcami i stanie w kraju na czele konkurencyjnego gabinetu.
Gdy próby namówienia Witosa do współpracy zakończyły się fiaskiem, Niemcy próbowali skaptować ludowca numer dwa, czyli Macieja Rataja. Były marszałek Sejmu podobno jednak powiedział: „Ludzie mają różne zajęcia, jeden ma zajęcie hycla, drugi kata. Ja się do takich zajęć nie nadaję”. Niezależnie od tego, czy te słowa rzeczywiście zostały wypowiedziane czy nie, z próby pozyskania Rataja nic Berlinowi nie wyszło. Tak jak z werbunku innego działacza chłopskiego, Błażeja Stolarskiego.
Do końca okupacji Niemcy kokietowali jednak polskich chłopów i działania te przyniosły pewne efekty. Do dzisiaj wśród polskich włościan starej daty można usłyszeć opinię, że najlepiej żyło się „za Niemca”. „Każdy z nas, kto jesienią 1939/1940 obserwował sytuację wsi polskiej” – wspominał Kazimierz Wyka – „kto nasłuchał się rozmów prowadzonych w jego obecności, a niby nie pod jego inteligenckim adresem, drżał na myśl, że Niemcy zaczną kuć żelazo, póki gorące. Kowal nie przyszedł”.
Drugim środowiskiem, do którego zgłosili się Niemcy, byli polscy konserwatyści. Zachęcający wydawał się przykład ich lojalności wobec Austro-Węgier oraz germanofilskiej postawy części tego środowiska podczas I wojny światowej. W Krakowie już w połowie września 1939 roku podjęto rozmowy z byłym rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego profesorem Stanisławem Estreicherem oraz księciem Zdzisławem Lubomirskim. Niemieccy oficerowie nachodzili w domach Stanisława Radziwiłła, Leona Sapiehę, Adama Tarnowskiego i Władysława Kucharzewskiego.
O tym, że w środowisku konserwatystów istnieli zwolennicy rozmów z Niemcami, mogą świadczyć spotkania, które na początku okupacji odbywały się regularnie w salonie Kazimierza Mariana Morawskiego. Był to znany historyk, monarchista i działacz obozu zachowawczego, który słynął z niebywałej wręcz abnegacji. Jego zapuszczone mieszkanie znajdowało się na szczycie kamienicy przy ulicy Barskiej 3.
Uczestniczyli w tych spotkaniach – wspominał konserwatywny dziennikarz Edmund Moszyński – Aleksander Bocheński, rozstrzelany potem przez Niemców Jan Sołtan, Jerzy Rogowicz, dr Stefan Surzycki i ja. O ile pamiętam na te spotkania przychodzili czasem Józef Mackiewicz [błąd autora] i Władysław Studnicki. Gdyby chcieć krótko scharakteryzować spotkania u Morawskich, można by powiedzieć, że uczestniczyli w nich ludzie o poglądach realistycznych, które dla wielu Polaków w czasie okupacji były równoznaczne z poglądami pesymistycznymi, a nawet defetystycznymi. Uważano, że jedynie dawanie posłuchu poglądom optymistycznym i wyrażenie takich poglądów, jest czymś w rodzaju patriotycznego obowiązku. Atmosfera spotkań na Barskiej była inna. Wszyscy ich uczestnicy przewidywali przede wszystkim bardzo długą wojnę, a niektórzy nie ukrywali, że wcale nie są pewni, czy Hitler wojny nie wygra. Jeśliby jednak ktoś powziął podejrzenie, że spotkania te gromadziły kolaborantów lub przynajmniej kandydatów na kolaborantów, byłby w błędzie.
Określenie „kolaboracja” ma znaczenie jednoznacznie pejoratywne. Kolaborowanie to nie było nic innego jak wysługiwanie się okupantowi w zamian za własne bezpieczeństwo czy korzyści materialne. Kolaboracji nie przyświecała żadna polityczna koncepcja. Uczestnicy spotkań na Barskiej nie potępiali zaś koncepcji nawiązania – na przykład przez RGO – rozmów z władzami okupacyjnymi, myśląc o tym, by tą drogą osiągnąć złagodzenie okupacyjnego reżimu, zwolnienie politycznych więźniów czy jeszcze inne koncesje.
Poszukując odpowiedniego kandydata na szefa nowego polskiego rządu, sondowali również słynnego pianistę i byłego premiera, najbardziej znanego na świecie Polaka tamtych czasów, Ignacego Paderewskiego. Pośredniczką miała być hrabina Simone Giron de Pourtales, córka znanego malarza Charles’a Girona. Z inspiracji Berlina jeszcze przed wybuchem wojny próbowała ona skłonić Paderewskiego do spotkania z Hitlerem. Jego celem miało być zażegnanie konfliktu między Warszawą a Berlinem.
Hitler nie chce wojny, to jest człowiek nadzwyczajny, który ma wspaniałą, nadzwyczajną wizję i który za bardzo kocha swój kraj, żeby pozwolić mu cierpieć – pisała hrabina do Paderewskiego 9 lipca 1939 roku. – To jest człowiek, który ma kult do muzyki i dla ludzi wielkich, i wielkich patriotów, trzeba go zobaczyć! Mistrzu, Pan go