Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
że byłem intruzem, czy też odczuwali może pewien wstyd z racji mego urzędu w tych okolicznościach, z racji pewnej… rzeczowości, jaką musiała we mnie wyrobić długoletnia praktyka, lecz w każdym razie – ten wstyd ich jakoś okropnie mnie zawstydził, zawstydził mnie, właściwie biorąc, zupełnie nieproporcjonalnie.
Wyjąkałem coś o szacunku i o przywiązaniu, jakie zawsze miałem do zmarłego. Przypomniawszy sobie, że od czasów szkolnych nie spotkałem się z nim nigdy, o czym mogli wiedzieć, dodałem: – w czasach szkolnych. – Ponieważ ciągle nic nie odpowiadali, a przecież musiałem jakoś zakończyć, jakoś zaokrąglić, więc nie znajdując już nic więcej, zapytałem: – Czy mogę ujrzeć zezwłok? – a słowo „zezwłok” zabrzmiało jakoś bardzo nieszczęśliwie. Zmieszanie moje najwidoczniej udobruchało wdowę – rozpłakała się boleśnie i podała mi dłoń, którą z pokorą ucałowałem.
– Dziś – rzekła półprzytomnie – dziś w nocy… Rano wstaję… wchodzę… wołam – Ignaś – Ignaś – nic, leży… Zemdlałam… Zemdlałam… A od tej chwili ręce mi drżą bez przerwy, o, niech pan spojrzy!
– Po co to, mamo?
– Drżą… drżą bez przerwy – podnosi ramiona.
– Mamo – znów odzywa się z boku, półgłosem, Antoni.
– Drżą, drżą – drżą same, o, drżą, jak osika…
– To nic nikogo… nikomu nic… to wszystko jedno. Wstyd! – wyrzuca z siebie brutalnie i nagle odwraca się, odchodzi. – Antosiu! – woła z przestrachem matka. – Cecylko, za nim… – A ja stoję, patrzę, na roztrzęsione ręce, nie mam zupełnie nic do powiedzenia i czuję, że się tracę, mieszam coraz bardziej.
Wdowa rzekła naraz cicho: – Pan chciał… Więc chodźmy… tam… Zaprowadzę pana. – Zasadniczo uważam – dzisiaj, gdy na zimno rozpatruję tę sprawę – że wtedy miałem prawo do siebie i do mych kotletów, to jest, że mogłem i nawet powinienem był odpowiedzieć: – Służę – ale naprzód dokończę kotletów, gdyż od południa nie miałem nic w ustach. Może, gdybym tak odpowiedział, odwróciłby się bieg wielu tragicznych wypadków. Lecz czy moja wina, że tak mię sterroryzowała, iż kotlety moje, zarówno jak ja sam, wydały mi się czymś trywialnym i niegodnym wspomnienia i tak byłem z nagła zawstydzony – że do dziś rumienię się, myśląc o tym wstydzie.
Po drodze na pierwszym piętrze, gdzie leżał umarły, szeptała do siebie: – Straszne nieszczęście… Cios, cios okropny… Dzieci nic nie powiedziały. Dumne są, trudne, skryte, nie chcą wpuszczać byle kogo do serc, wolą zagryźć się same. Po mnie to wzięły, po mnie… Ach, żeby tylko Antoś nie zrobił sobie jakiej krzywdy! Twardy jest, zawzięty, nie da nawet dygotać rękami. Nie pozwolił tknąć ciała – a przecież trzeba coś przedsięwziąć, zarządzić. Nie płakał, wcale nie płakał… Ach, żebyż chociaż raz zapłakał!
Otworzyła jakieś drzwi – i musiałem klęknąć z pochyloną głową, ze skupieniem w twarzy, podczas gdy ona stała z boku, uroczysta, nieruchoma, jakby okazując Przenajświętszy Sakrament.
Zmarły leżał na łóżku – tak, jak umarł – tyle tylko, że ułożono go na wznak. Twarz sina, obrzękła, świadczyła o śmierci wskutek uduszenia, jak zwykle przy atakach sercowych.
– Uduszony – szepnąłem, choć widziałem dobrze, że atak sercowy.
– To serce, serce, panie… Umarł na serce…
– O, serce umie czasem zadusić… umie… – rzekłem ponuro. Wciąż stała, czekając – więc przeżegnawszy się, zmówiłem modlitwę, a potem (wciąż stała) powiedziałem cicho:
– Szlachetne rysy!
Ręce jej tak zadygotały, że wypadało chyba znów je ucałować. Nie zareagowała najlżejszym poruszeniem, stojąc w dalszym ciągu, jak cyprys, zapatrzona gdzieś w ścianę boleśnie – a im dłużej tak stała, tym trudniej było uniknąć okazania choć cokolwiek serca. Wymagała tego zwykła przyzwoitość, nie można było się wymówić. Podnoszę się z kolan, strącam niepotrzebnie jakiś pyłek z ubrania, pokasłuję cicho – ona zaś wciąż stoi. Stoi w zapamiętaniu, milcząca, z oczami w słup, jak Niobe, ze wzrokiem przykutym do wspomnień, zmięta, rozmamłana, a u nosa pojawia się maleńka kapka i dynda, dynda… jak miecz Damoklesa – a świece kopcą. Po paru minutach spróbowałem się odezwać z cicha – poderwała się, jakby ją coś ugryzło, postąpiła parę kroków i znowu stanęła. Ukląkłem. Cóż za nieznośna sytuacja! Cóż za dylemat dla człowieka tak wrażliwego, a przede wszystkim tak drażliwego jak ja! Nie posądzam ją o świadomą złośliwość, niemniej jednak, nikt nie zaprzeczy, była w tym złośliwość. Nikt mię nie przekona! Nie ona sama – to jej złośliwość napawała się bezczelnie tym, że ja tu kryguję się przed nią i przed trupem.
Klęcząc o dwa kroki od tego trupa, pierwszego, którego nie mogłem się dotknąć, patrzyłem jałowo na kołdrę okrywającą go gładko aż po pachy, na ręce pieczołowicie ułożone na kołdrze – kwiaty doniczkowe stały w nogach łóżka, a twarz wyłaniała się blado z wgłębienia poduszki. Przyglądałem się kwiatom, a potem patrzyłem znów w twarz zmarłemu, lecz nic mi nie przychodziło do głowy, jak tylko ta jedna natrętna myśl, dziwnie uporczywa, że to jakaś – z góry ułożona, teatralna scena. Wszystko wyglądało, jakby wyreżyserowane – tam trup, dumny, nietykalny, spoglądający zamkniętymi oczami obojętnie w sufit, obok – bolejąca wdowa, tu – ja, sędzia śledczy, na klęczkach, jak zły pies, któremu założono kaganiec. „Co by było, gdyby tak wstać, podejść, ściągnąć kołdrę i obejrzeć – gdyby przynajmniej dotknąć – dotknąć końcem palca”. To ja myślę – lecz poważna uczciwość śmierci przygważdża do miejsca, boleść i cnota chronią przed profanacją. – Precz! Nie wolno! Wara! Na kolana! – Co to jest? – pomyślałem z wolna – kto to tak wyreżyserował? Ja jestem człowiek zwykły, pospolity – nie nadaję się do takich występów… Nie radzę… Do diabła! – zastanowiłem się nagle – co za głupstwa! Skąd mi się to wzięło? Czyżbym się zgrywał? Skąd u mnie taka sztuczność, afektacja – przecież ja na ogół jestem zupełnie inny – czy ja się od nich zaraziłem? Co to jest – odkąd tu przyjechałem, wszystko we mnie wypada sztucznie i pretensjonalnie, jakby przedstawiane przez marnego aktora. Zupełnie się straciłem w tym domu – okropnie się zgrywam. – Hm – szepnąłem i znowu nie bez pewnej teatralnej pozy (jakbym już był wciągnięty w grę i nie mógł powrócić do normy) – nie radzę nikomu… Nie radzę nikomu robić ze mnie demona, bo gotów byłbym przyjąć zaproszenie… Wdowa tymczasem wytarła nos i ruszyła ku drzwiom, mówiąc coś do siebie i pochrząkując, machając rękami.
Gdy na koniec znalazłem się sam w swoim pokoju, zdjąłem kołnierzyk i zamiast położyć go na stole – cisnąłem o ziemię, a potem jeszcze – rozmiażdżyłem nogą. Twarz wykrzywiła mi się i nabiegła krwią, a palce zacisnęły się kurczowo w sposób zupełnie dla mnie niespodziewany. Najwidoczniej byłem w furii. Ośmieszyli mnie – szepnąłem – wściekła baba… jak to oni wszystko zręcznie urządzili. Hołdy sobie każą składać – po rękach całować! Uczucia wymagają ode mnie! Uczucia! Cackać się każą! A ja, powiedzmy – nienawidzę tego. I, powiedzmy – nienawidzę, gdy dygotem zmuszają do całowania rąk, gdy zniewalają do mamrotania modlitw, do klękania, do wydobywania z siebie dźwięków fałszywych, wstrętnie uczuciowych – a już nade wszystko nienawidzę łez, wzdychań i kapki u nosa; natomiast lubię czystość i porządek.
– Hm – chrząknąłem po pauzie z namysłem, z innego tonu, ostrożnie i jakby próbując – każą się całować po rękach? Po nogach powinienem całować, bo przecież jasne, czym jestem wobec majestatu śmierci i tej boleści rodzinnej?… Wulgarnym, bezdusznym szpiclem policyjnym, niczym więcej – natura moja wyszła na jaw. Lecz… hm… nie wiem, czy niezbyt pochopnie, tak, ja osobiście byłbym na ich miejscu