Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
byłem już zbyt śmieszny, zbyt mściwy i zbyt daleko już się zapędziłem. Podniosłem palec do góry, zmarszczyłem brwi. – Zbrodnia nie przychodzi sama, panowie, zbrodnię trzeba wypracować myślowo, obmyślić, wymyślić – pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki.
– Gdy pozory świadczą przeciwko zbrodni – rzekłem mądrze – bądźmy chytrzy, nie dajmy się wziąć na lep pozorom. Gdy zaś przeciwnie logika, zdrowy rozsądek, oczywistość wreszcie stają się adwokatem przestępcy, a pozory przemawiają przeciw niemu, zawierzmy pozorom, nie dajmy się brać na fundusz logice i oczywistości. Dobrze… ale przy wszystkich pozorach, jakże – mówi Dostojewski – przyrządzić pieczeń z zająca, nie mając zająca? Patrzyłem na trupa, trup zaś patrzył w sufit, głosząc niewinność nieskalaną szyją. Oto trudność! Oto szkopuł! Lecz czego się nie da usunąć, to trzeba przeskoczyć – hic Rhodus, hic salta! Czyliż ten martwy przedmiot o rysach ludzkich, który mógłbym, gdybym chciał, wziąć w rękę – czyż zastygła twarz ta może stawić istotny opór mej ruchliwej zmiennej fizjonomii, zdolnej wynaleźć minę odpowiednią do każdej sytuacji. I gdy oblicze trupa pozostało to samo – spokojne, acz nieco obrzękłe – moja twarz wyraziła uroczystą chytrość, głupią zarozumiałość i pewność siebie, zupełnie jakbym mówił: – Za stary ja wróbel na te plewy!
– Tak – rzekłem z powagą – fakt oczywisty: zmarły został uduszony.
Wykrętność adwokacka może będzie usiłowała twierdzić, że udusiło go serce? Hm, hm… Nie dla nas te kruczki obrony. Serce jest terminem bardzo rozciągliwym, nawet – symbolicznym. Kogóż to zadowoli, gdy zrywając się na wieść o popełnionym przestępstwie, usłyszy uspokajającą odpowiedź, że to nic – zadusiło serce. Przepraszam, jakie serce? Wiemy, jak zagmatwane, wieloznaczne może być serce, o, serce to worek, w który bardzo wiele można zmieścić – zimne serce mordercy; spopielałe serce rozpustnika; wierne serce kochanki; serce gorące, serce niewdzięczne, serce zazdrosne, zawistne itd.
Rozdeptany karaluch zdaje się nie pozostawać w bezpośrednim związku z przestępstwem. Na razie jedno jest ustalone – zmarły został uduszony, a uduszenie to ma charakter sercowy. Można by także powiedzieć, zważywszy brak wszelkich zewnętrznych obrażeń, iż uduszenie ma charakter typowo wewnętrzny. Tak, oto wszystko… Nic więcej – wewnętrzne, sercowe. Żadnych przedwczesnych wniosków – a teraz dobrze by było przejść się trochę po domu.
Wróciłem na dół. Wchodząc do stołowego, usłyszałem odgłos lekkich, szybko pierzchających kroków – chyba panny Cecylii? – Ej, niedobrze uciekać, dzieweczko – prawda zawsze zgoni! Minąwszy jadalnię – a służba nakrywająca do obiadu przyglądała mi się po kryjomu – zapuściłem się wolno w dalsze pokoje, przy czym gdzieś w drzwiach mignęły mi się uchodzące plecy pana Antoniego. – Jeżeli już mowa o śmierci wewnętrznej, sercowej – rozmyślałem – to przyznać trzeba, że ten stary dom jak żaden inny do tego się nadaje. Ściśle mówiąc, nie ma tu może nic wyraźnie obciążającego – wszelako… – pociągnąłem nosem – wszelako jest popłoch, a w atmosferze jest jakiś odór, odór swoisty – odór z kategorii tych, które można znieść, gdy są własne, podobnie jak odór potu – odór, który określiłbym jako odór czułości rodzinnej… Wciąż wąchając, notowałem pewne szczególiki, które, acz drobne, nie wydawały się zupełnie bez znaczenia. I tak – wypłowiałe, pożółkłe firanki – ręcznie haftowane poduszki – obfitość fotografii i portretów – oparcia wygniecione plecami wielu pokoleń… a oprócz tego: przerwany list na białym liniowanym papierze – kawałek masła na nożu w salonie na oknie – szklanka z lekarstwem na komodzie – niebieska wstążka za piecem – pajęczyna, dużo szaf – stare zapachy… Wszystko to składało się na atmosferę szczególnej pieczołowitości, wielkiej serdeczności – serce na każdym kroku znajdowało tu pokarm dla siebie, tak, serce mogło używać na starym maśle, firankach, wstążce, zapachach (a chleb ponosi – zauważyłem). A także trzeba było uznać, że dom był wyjątkowo „wewnętrzny”, która to wewnętrzność uwidoczniała się głównie w wacie okiennej, i wyszczerbionym spodku, z zeschłym, jeszcze z lata, plasterkiem trucizny na muchy.
Ażeby jednak nie powiedziano, że zacietrzewiony w pewnym wewnętrznym kierunku, pominąłem wszelkie inne możliwości – zadałem sobie trud sprawdzenia, czy istotnie z części służbowej domu nie ma przejścia do części mieszkalnej, jak tylko przez kredens – i stwierdziłem, że nie ma – a nawet wyszedłem na dwór i wolno, na pozór – spacerkiem, okrążyłem dom wokoło po rozmokłym śniegu. Nie było do pomyślenia, aby przez drzwi, lub też przez okna opatrzone potężnymi okiennicami, mógł dostać się ktokolwiek do środka w nocy. Z czego wynika, że gdyby w nocy popełniono w tym domu jakikolwiek czyn – to nikt nie mógłby być poszlakowany, prócz chyba lokajczyka Stefana, który spał w kredensie. – Tak – rzekłem domyślnie – to na pewno lokajczyk Stefan. Nikt inny, tylko on, tym bardziej że z oczu mu patrzy niedobrze.
Tak mówiąc, nadstawiłem uszu – gdyż przez uchylony lufcik dobiegł mnie głos, o jakże różny od tego, który słyszałem jeszcze niedawno i jak rozkoszny, jak obiecujący, głos już nie zbolałej królowej, lecz miotany przerażeniem, niepokojem, roztrzęsiony, osłabły, kobiecy – głos, który, zdawało się, dodawał mi otuchy, chciał mi iść na rękę. – Cecylko, Cecylko… wyjrzyj… Czy poszedł już? Wyjrzyj! Nie wychylaj się, nie wychylaj – gotów cię zobaczyć! Gotów jeszcze tutaj wejść – myszkować – czy sprzątnęłaś bieliznę? Czego on szuka? Co zobaczył? Ignaś! O, Boże, po cóż on oglądał ten piec, czego chciał od komody? O, to okropne, po całym domu! Ja to nic, ze mną niech robi co chce, ale Antoś, Antoś tego nie zniesie. Dla niego to jest świętokradztwo! Strasznie zbladł, kiedy mu powiedziałam – ach, lękam się, żeby mu nie zbrakło siły.
Jeżeli jednak zbrodnia, jak można uważać za ustalone w drodze badania, była wewnętrzna (myślałem dalej) – to obowiązek nakazuje przyznać, że morderstwo dokonane przez lokajczyka w celach rabunkowych prawdopodobnie, nie może być w żadnym razie uważane za zbrodnię o charakterze wewnętrznym. Co innego samobójstwo – gdy człowiek sam siebie zabija i wszystko dzieje się wewnątrz – lub ojcobójstwo, gdzie, bądź co bądź, własna krew zabija. Co zaś do karalucha, to morderca musiał zgładzić go z rozpędu.
Snując takie uwagi, zasiadłem w gabinecie z papierosem – wtem wszedł pan Antoni. Ujrzawszy mnie, przywitał się, ale już skromniej trochę niż za pierwszym razem; zdawało się nawet, że jest trochę stropiony.
– Piękny państwo mają dom – rzekłem. – Niesłychanie zacisznie tu, serdecznie – dom co się zowie rodzinny – ciepły… Przypominają mi się czasy dzieciństwa – przypomina się matka, matka w szlafroku, obgryzione paznokcie, brak chusteczki do nosa…
– Dom? Dom – naturalnie… Myszy są. Ale ja nie o tym. Matka mówiła mi – podobno pan… to jest…
– Na myszy znam doskonały środek – Ratopex.
– A! – I…?
– A, muszę koniecznie zabrać się energiczniej do nich – energiczniej, dużo energiczniej… Podobno pan był dziś rano u… ojca… to jest raczej, przepraszam – u ciała…
– Byłem.
– A! – I…?
– I? Co – i?
– Podobno pan tam coś… znalazł…
– A tak, znalazłem – zdechłego karalucha.
– Zdechłych karaluchów też jest dużo, to jest – karaluchów samych… chciałem powiedzieć – karaluchów niezdechłych.
– Pan bardzo kochał ojca? – zapytałem, biorąc ze stołu album z widokami Krakowa.
Pytanie to zaskoczyło go wyraźnie. Nie, nie był na nie przygotowany, pochylił głowę, spojrzał w bok, przełknął ślinę i – wymówił półgębkiem