Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
– dlaczego nie uronił pan ani jednej łzy?
– Łzy?
– Tak, łzy. Tak mi wyszeptała pańska matka, o, zaraz na początku, jeszcze wczoraj na schodach. To zwykłe u matek, że lubią kompromitować i zdradzać swe dzieci. A teraz przed chwilą – pan się zaśmiał. Oświadczył pan, że pan cieszy się ze śmierci ojca! – rzekłem z tak tryumfalną tępotą, łapiąc go za słówko, że opadłszy z sił, spojrzał na mnie jak na ślepe narzędzie tortury.
Lecz czując, że sprawa staje się poważna, spróbował, wytężając całą siłę woli, poniżyć się do tłumaczenia – w formie avis au lecteur, komentarza na stronie, który ledwie mu przeszedł przez gardło.
– To była… to ironia… Pan rozumie?… Na odwrót… umyślnie.
– Ironizować śmierć ojca?
Milczał, a wtedy szepnąłem poufnie, prawie w samo ucho:
– Dlaczego pan się tak wstydzi? Przecież śmierć ojca – to nic wstydliwego.
Wspominając ten moment, cieszę się, że wyszedłem bez szwanku – aczkolwiek nie poruszył się wcale.
– A może pan się wstydzi, bo pan kochał? Może naprawdę pan kochał?
Wyjąkał z trudem – z obrzydzeniem – z rozpaczą:
– Dobrze. Jeśli pan koniecznie… jeśli… to tak, niech będzie… kochałem.
I rzucając coś na stół, krzyknął:
– Proszę! To jego włosy!
Rzeczywiście, był to kosmyk włosów. – Dobrze – rzekłem – niech pan je zabierze.
– Nie chcę! Może pan je zabrać! Daję panu!
– Na cóż te wybuchy? Dobrze – kochał pan – zgoda. Jeszcze tylko jedno pytanie (bo ja tam, jak pan widzi, nic a nic nie rozumiem się na tych waszych romansach). Przyznaję, tym kosmykiem pan mnie prawie przekonał, ale – widzi pan – ja głównie jednej rzeczy nie pojmuję.
Tu znów zniżyłem głos i szepnąłem do ucha.
– Kochał pan, dobrze, ale dlaczego w tej miłości tyle wstydu, tyle pogardy?
Zbladł, nic nie mówił.
– Tyle okrucieństwa, tyle wstrętu? Dlaczego pan ukrywa się z nią, jak zbrodzień ze zbrodnią? Pan nie odpowiada? Pan nie wie? Może ja za pana będę wiedział.
Kochał pan – owszem – ale kiedy ojciec się rozchorował… nadmienia pan matce o potrzebie świeżego powietrza. Matka, która zresztą również kocha – słucha, kiwa głową. Racja, racja, dobre powietrze nie zawadzi, przenosi się więc obok do pokoju córki – i tam będę blisko na każde zawołanie chorego. Czy może nie tak było? Może pan sprostuje?
– Tak było!
– O właśnie! Ze mnie, wie pan, stary wróbel. Mija tydzień. Pewnego wieczoru matka z siostrą zamykają na klucz drzwi od sypialni. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć! Czyż potrzeba się zastanawiać nad każdym przekręceniem klucza w zamku? Raz, dwa – przekręciły, machinalnie i hop do łóżek. Tak, a jednocześnie pan zamyka na dole drzwi od kredensu. Dlaczego? Czyż każdą drobną czynność tego rodzaju można uzasadnić? Równie dobrze można by wymagać uzasadnienia, dlaczego pan w tej chwili siedzi a nie stoi.
Zerwał się na równe nogi, a potem usiadł z powrotem i rzekł:
– Tak, właśnie tak było! Tak było, jak pan mówi!
– A potem przychodzi panu na myśl, że ojciec – może jeszcze czegoś potrzebować. A może – myśli pan – matka i siostra zasnęły, a ojciec – czegoś potrzebuje. A więc cicho, bo po co budzić śpiących, cicho idzie pan do pokoju ojca po skrzypiących schodach. No, a kiedy pan już znalazł się w pokoju – dalszy ciąg nie potrzebuje komentarzy – wtedy już machinalnie – jazda na całego.
Słuchał, nie wierząc własnym uszom, lecz nagle – jakby się ocknął i jęknął z akcentem rozpaczliwej szczerości, którą tylko wielki strach potrafi natchnąć:
– Ależ kiedy ja wcale tam nie byłem! Ja cały czas byłem u siebie na dole! – Zamknąłem nie tylko drzwi kredensu, ale także i sam zamknąłem się na klucz – ja także zamknąłem się w moim pokoju… To jakaś pomyłka!
Krzyknąłem:
– Co? – więc i pan się zamknął? – więc wreszcie wszyscy się pozamykali?… Więc któż w takim razie?…
– Nie wiem, nie wiem – odparł zdumiony, trąc czoło. – Teraz dopiero zaczynam rozumieć – że może spodziewaliśmy się czegoś – może czekaliśmy na coś – może przeczuwaliśmy i – ze strachu, ze wstydu – wybuchnął naraz brutalnie – każdy u siebie na klucz… gdyż chcieliśmy, żeby ojciec – żeby ojciec – sam się z tym załatwił!
– Ach, więc przeczuwając, że śmierć się zbliża, pozamykaliście się na klucz przed tą nadchodzącą śmiercią? Więc jednak – czekaliście na to morderstwo?
– Myśmy czekali?
– Tak. Lecz w takim razie któż go zamordował? Bo jest zamordowany, a wyście tylko czekali, a nikt obcy nie mógł się dostać żadną miarą.
Milczał.
– Ależ kiedy ja rzeczywiście byłem w swoim pokoju – zamknięty – szepnął, gnąc się pod ciężarem nieodpartej logiki. – To jakaś pomyłka.
– Lecz w takim razie któż go zamordował? – rzekłem pracowicie. – Któż go zamordował?
Zamyślił się – jakby czynił okropny rachunek sumienia – był blady, nieruchomy, ze wzrokiem wycofanym w głąb pod opuszczonymi prawie powiekami. Czy dojrzał co, tam, w głębi swojej? Co dojrzał? Może zobaczył siebie wstającego z łóżka i ostrożnie wstępującego na zdradliwe schody, z rękami gotowymi do czynu? I może przez chwilę tylko ogarnęła go wątpliwość, że jednak, kto wie, czy taka rzecz – byłaby absolutnie nie do pomyślenia. Być może w tej jednej sekundzie nienawiść ukazała mu się jako dopełnienie miłości, kto wie (to tylko moje przypuszczenie), czy w tym jednym mgnieniu oka nie dojrzał dwoistości strasznej wszelkiego uczucia – iż miłość i nienawiść są dwoma obliczami tego samego. To zaś objawienie oślepiające choć przelotne (taka przynajmniej jest moja interpretacja) musiało spustoszyć w nim znienacka wszystko – i on sam sobie stał się nie do zniesienia ze swoją litością. I choć to trwało tylko chwilę – wystarczyło; wszak już od dwunastu godzin zmuszony był walczyć z moim podejrzeniem, od dwunastu godzin czuł za sobą bezsensowny, uporczywy pościg i zapewne tysiąc razy przetrawiał w sobie absurdalność myśli – pochylił głowę, jak człowiek złamany, a potem podniósł ją, spojrzał na mnie z bliska z niezmierną zawziętością i rzekł wyraźnie, w samą twarz:
– To ja. Ja – pojechałem.
– Jak to – pojechałem?
– Pojechałem, mówię, bo jazda – jak pan mówił – machinalnie – jazda na całego.
– Co?! Prawda! Pan się przyznaje? To pan? Pan – naprawdę?
– Ja. Ja pojechałem.
– Aa – właśnie. A cała rzecz nie trwała dłużej nad minutę.
– Nie dłużej. Najwyżej minuta. I to nie wiem, czy nie za długo liczymy – minuta. A potem wróciłem do siebie, położyłem się do łóżka i zasnąłem – a przed zaśnięciem ziewnąłem i pomyślałem, dobrze pamiętam, że, ho, ho, jutro trzeba będzie wstać rano!
Zdumiałem się – tak gładko wszystko wyznawał; nie tyle nawet gładko, bo głos mu chrypiał, ile zajadle, z niezwykłą rozkoszą. Nie można było wątpić! Nikt nie mógł zaprzeczyć!