Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
o! Spogląda pan spode łba… Nie kończy pan zdań… Rozprawia pan o myszach, karaluchach… Głos zbyt głośny, to znów zbyt cichy, ochrypły lub jakiś piskliwy, aż w uszach wierci – mówiłem poważnie – a ruchy takie nerwowe… A zresztą wszyscy państwo są jacyś – nerwowi i sztuczni. Dlaczego to tak, młody człowieku? Czy nie lepiej prostodusznie – opłakiwać? Hm… kochał pan… dosyć?! A dlaczego skłonił pan przed tygodniem matkę do opuszczenia ojcowskiej sypialni?
Kompletnie sparaliżowany mymi słowami – nie śmiejąc ruszyć ręką ani nogą, ledwie zdołał wykrztusić:
– Ja? Jak to? Ojciec… Ojciec potrzebował… świeżego powietrza…
– Krytycznej nocy pan spał w swoim pokoju na dole?
– Czy ja? Naturalnie, że w pokoju… w pokoju na dole.
Chrząknąłem i poszedłem do siebie, zostawiając go na krzesełku z rękami na kolanach, ze szczelnie zaciśniętymi ustami i ze sztywno zsuniętymi nogami. Hm, najwidoczniej – nerwowa natura. Nerwowa natura, wstydliwość, nadmierna czułość, nadmierna sercowość… Lecz wciąż jeszcze trzymałem się na wodzy, nie chcąc przedwcześnie nikogo i niczego spłoszyć. Kiedy w swym pokoju myłem ręce i przygotowywałem się do obiadu, wsunął się lokajczyk Stefan, pytając, czy mi czego nie potrzeba? Wyglądał, jak odrodzony! Oczy mu latały, postać okazywała służalczą chytrość, a wszystkie władze duchowe pobudzone były w najwyższym stopniu! Zapytywałem: – No, cóż mi tam powiesz nowego?
Odpowiedział jednym tchem: – A, bo pan sędzia pytał, czy ja spałem przedwczorajszej nocy w kredensie? To chciałem powiedzieć, że tej nocy, wieczorem, młody pan zamknął drzwi kredensu na klucz od strony stołowego. Zapytałem: – Czy pan nigdy nie zamykał tych drzwi na klucz? – Nigdy a nigdy. Ten jeden raz zamknął, a i to myślał pewnie, że śpię, bo już była późna godzina – ale ja jeszcze nie spałem i słyszałem, jak podszedł i zamykał. Kiedy odemknął z klucza, to nie wiem, bo zasnąłem – dopiero nad ranem mnie zbudził, że nasz pan nieżywy, a wtedy drzwi były już otwarte.
– A więc w nocy, z niewyjaśnionych przyczyn, syn zmarłego zamyka na klucz drzwi kredensu! Zamyka na klucz drzwi kredensu? – Cóż to miało znaczyć?
– Tylko niech pan sędzia nie mówi, że ja mówiłem.
Nie darmo określiłem tę śmierć jako wewnętrzną! Zamknięto drzwi, by nikt obcy nie miał do niej dostępu! Sieć coraz bardziej zacieśniała się, coraz wyraźniej widać było pętlę, zaciskającą się na szyi mordercy. – Czemuż jednak, zamiast objawić tryumf, uśmiechnąłem się tylko dość głupio? – Gdyż – niestety, trzeba było przyznać – brakowało czegoś równie przynajmniej ważnego, co pętla na szyi mordercy, to jest pętli na szyi zamordowanego. Przeskoczyłem wprawdzie ten szkopuł, dałem skok naiwny przez szyję, jaśniejącą nieskalaną bielą, ale wszak nie można być wiecznie w rozgrzeszającym stanie namiętności. Dobrze, zgadzam się (mówiąc na stronie), byłem w furii, z tych czy z innych względów nienawiść, wstręt, uraza zaślepiły mnie i kazały upierać się przy jaskrawym absurdzie, to ludzkie, to każdy zrozumie; lecz wszak nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie – ustatkować się, nadejdzie, jak mówi Pismo, dzień Sądu. A wtedy… hm… ja powiem – tu jest morderca, a trup powie – ja zmarłem na serce. I co? Co powie Sąd?
Przypuśćmy, że Sąd zapyta: – Pan twierdzi, że zmarły został zamordowany? Na jakiej podstawie?
Odpowiem: – Gdyż rodzina jego, proszę sądu, żona jego i dzieci, a zwłaszcza syn, zachowują się dwuznacznie, zachowują się tak, jakby go zamordowali – to rzecz niewątpliwa.
– Dobrze – lecz jakimże sposobem mógł zostać zamordowany, skoro nie jest zamordowany, skoro z pełną oczywistością wynika z ekspertyzy sądowo-lekarskiej, że umarł po prostu w ataku sercowym?
A wówczas wstanie adwokat, ten płatny krętacz, i w długiej mowie, powiewając rękawami togi, pocznie udowadniać, że jest to nieporozumienie, mające źródło w mym niskim sposobie myślenia, że ja pomieszałem zbrodnię i żałobę – albowiem to, co wziąłem za wyraz nieczystego sumienia, jest tylko wyrazem trwożliwości uczucia, które ucieka i kurczy się przed zimnym dotknięciem obcego. I znów powróci nieznośny, uprzykrzony refren – jakimże cudem został zamordowany, skoro wcale nie jest zamordowany? Skoro na ciele nie znać najmniejszych nawet śladów uduszenia?
Szkopuł ten tak mnie dręczył, że przy obiedzie – po prostu dla siebie samego, by zagłuszyć strapienie i przynieść ulgę dojmującym wątpliwościom, bez żadnych poza tym intencji – zacząłem dowodzić, iż zbrodnia w istocie swojej nie jest fizyczna, lecz par excellence – psychiczna. Oprócz mnie, jeśli się nie mylę, nikt nie zabierał głosu. Pan Antoni nie odezwał się słowem, nie wiem, czy nie uznając mnie godnym, jak poprzedniego wieczoru, czy też dlatego, że bał się, by głos nie wypadł trochę ochryple. Matka-wdowa siedziała pontyfikalnie, wciąż, zdaje się, śmiertelnie obrażona, a ręce jej drżały, dążąc do zapewnienia sobie bezkarności. Panna Cecylia cicho połykała zbyt gorące płyny. Ja zaś z wyżej wymienionych pobudek wewnętrznych, nie zdając sobie sprawy z nietaktu, jaki popełniam, ani też z pewnych naprężeń w atmosferze, rozprawiałem potoczyście, długo i szeroko. – Wierzcie mi, moi państwo, fizyczny kształt czynu, zmaltretowane ciało, nieład w pokoju, wszelkie tak zwane ślady, to szczegół całkiem drugorzędny, dodatek, ściśle biorąc, do właściwej zbrodni, formalność sądowo-lekarska, ukłon zbrodniarza w stronę władz, nic więcej. Właściwa zbrodnia dokonywa się zawsze w duszy. Zewnętrzne szczegóły… mój Boże! Zacytuję chociażby taki wypadek: siostrzeniec wbija nagle w plecy, nie wiadomo dlaczego, wujowi-dobroczyńcy, który przez 30 lat obsypywał go łaskami – długą, staromodną szpilkę od kapelusza. I proszę! – taka wielka zbrodnia psychiczna, a taki mały, niedostrzegalny ślad fizyczny, maleńka dziurka w plecach od ukłucia szpilką. Siostrzeniec ten tłumaczył się potem, że przez roztargnienie wziął plecy wuja za kapelusz kuzynki. Któż mu uwierzy?
Tak, tak, fizycznie biorąc, zbrodnia jest drobiazgiem, tylko duchowo jest trudna. Wobec nadzwyczajnej kruchości organizmu, można zamordować przypadkiem, jak ten siostrzeniec, przez roztargnienie – nie wiadomo skąd, nagle, bach, leży trup.
Pewna kobieta, najzacniejsza w świecie, zakochana po uszy w swym mężu, w pełni miodowych miesięcy, spostrzega w malinach, na talerzu małżonka, białego, podługowatego robaczka – a trzeba wam wiedzieć, że mąż nienawidził nade wszystko tych ohydnych liszek. Zamiast go ostrzec, patrzy z filuternym uśmieszkiem, a potem mówi – zjadłeś robaka. – Nie! – krzyczy przerażony mąż. – Ależ tak – odpowiada żona i opisuje go – był taki a taki, tłusty, biały. Dużo śmiechu, przekomarzania się, mąż niby zagniewany wznosi ręce do nieba, biadając nad złośliwością żony. Zapomniano o tym. A po tygodniu lub dwóch, żona wielce zdziwiona, gdy mąż chudnie, schnie, zrzuca wszystkie pokarmy, brzydzi się własną ręką, nogą i (wybaczcie państwo określenie) już nie jeździ do Rygi, ale rzec można – stale przebywa w Rydze. Wzrastający wstręt do siebie samego, okropna choroba! I pewnego dnia wielki płacz, straszny jęk, umarł nagle, zwymiotował siebie, pozostała tylko głowa i gardło, resztę zaś zrzucił do kubełka. Wdowa w rozpaczy – dopiero w ogniu krzyżowych pytań wyszło na jaw, że w najtajniejszych głębinach jaźni czuła nienaturalną skłonność do wielkiego buldoga, którego jej mąż wybił na krótko przed zjedzeniem malin.
Albo w pewnym arystokratycznym rodzie syn, który zamordował matkę w ten sposób, że nieustannie powtarzał drażniące słówko: – proszę siadać! Na przewodzie sądowym do ostatka udawał niewinnego. O, zbrodnia jest tak łatwa, że aż dziwno, iż tyle osób umiera śmiercią naturalną… zwłaszcza, jeśli przyplącze się do tego serce, serce – ten tajemny łącznik pomiędzy ludźmi, ten podziemny, zawiły korytarz pomiędzy tobą a mną, ta pompa ssąco-tłocząca, która tak doskonale umie wyssać i tak cudownie tłoczy… Potem dopiero żałoba, pogrzebowe miny, dostojeństwo boleści,