Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
aby mu jeszcze raz przeczytał o pięknej Luizie. „Obawia się pan, że nie trafię do starej karpiami? — śmiał się z wątpliwości Lubińskiego. — Jest na to rada. Wcześniej zrobię nożem znaki na drzewach i kierując się nimi, zjawię się tam o wyznaczonej porze”.
W ten sposób rozpraszając wątpliwości Lubińskiego, pozwalał mu pan Andrzej tworzyć dalej dzień po dniu jego powieść. Aż w końcu rozdział o namiętnym spotkaniu Luizy i stażysty był ponownie gotowy, w nowej wersji, z którą pisarz zapragnął zapoznać doktora, aby usłyszeć jego ocenę. Zaprosił pisarz i pana Andrzeja, który miał bronić swej postaci literackiej, pominął jednak Porwasza, ponieważ pani Basieńka, pamiętna jego krytyki poprzedniej wersji tego samego rozdziału, uznała go za osobę niekompetentną w sprawach nie tylko literatury, ale i życia. „Ten, komu ciągle myje okna gruba Widłągowa — powiedziała o Porwaszu — nie będzie zdolny pojąć tego, co połączyło Luizę i młodego stażystę. Ty Nepomucenie, musisz pamiętać, że nie tworzysz byle czego, ale utwór wzięty z życia, powieść zbójecką”.
Na tak uroczystą chwilę pewnego wieczoru otworzyła pani Basieńka drzwi swego salonu, gdzie pod ścianami znajdowały się niskie ławy z heblowanych desek, stał potężny stół z grubych bierwion i królował modrzewiowy barek z wysokimi stołkami. Na półce za barem, między wielkimi glinianymi kuflami do piwa, postawił pisarz szklany dzban, wypełniony różową cieczą. Był to napój zwany przez pisarza kłobukiem — mieszanina spirytusu z sokiem pomidorowym i mielonym pieprzem. Zwalał z nóg każdego, kto odważył się wypić więcej niż jeden pucharek.
Pisarz ubrał się z elegancką fantazją. Stanął za barem w białej marynarce i białej koszuli, z fantazyjnie zawiązaną pod szyją szeroką wstążką. Pani Basieńka miała na sobie krótką czarną spódniczkę i białą obcisłą bluzeczkę, na gołych stopach nosiła czarne lakierowane pantofelki. Doktór przybył w welwetowym garniturze, a pan Andrzej — nie da się tego ukryć — znowu ubrał swój poplamiony mundur leśnika.
Stażysta przyjął od pisarza pucharek wypełniony różowawym płynem i rozsiadł się wygodnie na ławie pod ścianą. Doktor zajął miejsce na wysokim stołku przy barze. Zanim pochylił się nad podsuniętym mu przez Lubińskiego maszynopisem nowego rozdziału, zwilżył usta płynem z pucharka. Przy doktorze, na drugim wysokim stołku usiadła pani Basieńka, a Lubiński urzędował za barem, gryząc z wolna słone paluszki. Z sufitu, z kilku żarówek umieszczonych misternie na korzeniu sosny, sączyło się na cały salon silne, ale łagodne światło.
— Jestem zdania — odezwała się do doktora pani Basieńka — że Nepomucen w swej prozie popada w skrajności. Raz staje się zbyt ostry i odważny, innym razem zbyt nieśmiały i powściągliwy. A miłość, doktorze, bywa sprawą ludzką.
— Tak jest w istocie — zgodził się z nią Niegłowicz i już chciał zagłębić się w maszynopisie, ale pani Basieńka ciągnęła dalej swoją myśl:
— Czy pamięta pan książkę, którą nam pożyczyła pani Halinka? Niejakiego Puzo, doktorze. Przypomina pan sobie scenę między jednym z bohaterów, imieniem Sonny i jakąś tam panienką? Znam ją na pamięć: „jej dłoń objęła olbrzymi, nabiegły krwią drąg mięśni”. Albo: „chwyciły go potężne zwały jej mięśni”. To była naprawdę powieść zbójecka, doktorze. Aż do tej pory dreszcz mnie przenika, gdy ją wspominam. U Nepomucena nie znajdzie pan podobnie trafnych zdań i to mnie martwi. A swoją drogą ciekawa jestem, czy naprawdę wy, mężczyźni, odnosicie niekiedy wrażenie, że chwytają was potężne zwały mięśni?
— Chi, chi, chi! — zachichotał na ławce stażysta, pan Andrzej.
Doktor stwierdził z żartobliwą powagą:
— Owszem, to się zdarza, pani Basieńko. U niektórych kobiet w chwilach stosunku skurcze mięśni mogą być bardzo silne i nie dotyczą tylko samej pochwy, ale i tułowia, miednicy, kończyn górnych i dolnych, a także występują mimowolne skurcze spastyczne całych grup mięśniowych. Na przykład twarzy, mięśnia mostkowo-obojczykowo-sutkowego...
— Słyszysz, Nepomucenie? — zwróciła uwagę mężowi pani Basieńka. — Tak powinno być w twojej powieści. Skurcze twarzy i mięśnia mostkowo...
— Obojczykowo-sutkowego — dokończył uprzejmie doktor.
— Chi, chi, chi! — zaśmiał się stażysta.
Pani Basieńka westchnęła:
— Ach, te powieści zbójeckie...
— Tak — kiwnął głową doktor. — W istocie powieść Mario Puzo jest prawdziwą powieścią zbójecką, gdyż opowiada o dziejach zbójów zwanych w Ameryce gangsterami. Pan Nepomucen pisze natomiast o Luizie nauczycielce i stażyście leśnym, ludziach uczciwych i nie wchodzących w kolizję z prawem.
— Nigdy nie byłem karany sądownie i administracyjne — zaznaczył pan Andrzej ze swego miejsca na ławie pod ścianą.
— Wiem o tym — przytaknął doktor. — I to właśnie tak bardzo utrudnia koledze Lubińskiemu napisanie jego powieści zbójeckiej. Jest bowiem oczywiste, że osobnik, który był karany administracyjnie i sądownie, zdolny bywa do takiego zachowania wobec kobiety, że pisarz może puścić wodze fantazji, budzić jego postępowaniem dreszcz grozy i wstrętu u czytelników. Panienka gangstera, w powieści, chwyta dłonią olbrzymi nabiegły krwią drąg mięśni, nikogo to ani nie dziwi, ani nie razi. Ale gdyby to samo zrobiła młoda samotna nauczycielka, wychowawczyni naszej młodzieży? Albo gdyby podobnie uczyniła szlachetna matrona, która prowadzi rodzinny dom dziecka? Taki opis sprzeczny byłby ze społecznym poczuciem moralności. Jakiś tam lump czy łobuz idzie w powieści na stronę, aby się wysrać, ale człowiek godny szacunku winien w powieści po prostu spełnić potrzebę fizjologiczną. Oto istota trudności, jakie piętrzą się przed powieścią zbójecką naszego przyjaciela.
— Co racja, to racja — kiwnęła swoją główką pani Basieńka. — Panie Andrzeju, niechże pan sobie przypomni: może jednak był pan karany administracyjnie albo sądownie.
— Nie — uparł się stażysta.
— A może patrzył pan bezczynnie, jak ktoś inny kradnie lub robi coś złego? — prawie z błaganiem zwrócił się do niego Lubiński.
— Nie.
— Nosi pan w sobie głębokie urazy psychiczne spowodowane w dzieciństwie widokiem starszej siostry, która spółkowała ze swoim narzeczonym? — proponował dalej doktor.
— Nie miałem starszej siostry. Ale widziałem, jak to robili rodzice — powiedział stażysta.
Nepomucen Maria Lubiński odetchnął z ulgą.
— Wspomnę o tym w odpowiednim miejscu. To może tłumaczyć zachowanie stażysty wobec pięknej Luizy w domku myśliwskim.
Doktor Niegłowicz nareszcie ze spokojem zabrał się do lektury maszynopisu nowego rozdziału książki Lubińskiego. W tym czasie pisarz napełnił różowym płynem opróżniony przez stażystę pucharek, a pani Basieńka wypiła dość duży łyczek i w taki sposób usadowiła się na wysokim krzesełku, aby pan Andrzej, choć budził w niej niechęć i wstręt, mógł widzieć jej krągłe kolanka, a w chwilach, kiedy zakładała nogę na nogę i lekko unosiła spódniczkę, dojrzeć zgrabne uda. Uwielbiała ów nagły niepokój w oczach i ruchach mężczyzn skazanych na podobne widoki. Ale teraz — jak o tym sama siebie przekonywała — czyniła to jedynie po to, aby pomóc mężowi. Może w panu Andrzeju obudzi się jakaś dotąd nieznana osobowość? Może zdradzi się, że w przeszłości nie wszystko było w nim aż tak kryształowo czyste.
Pisarz nerwowo chrupał solone paluszki, a w miarę jak doktor odwracał kartki maszynopisu, stawał się coraz bardziej niespokojny. Wreszcie nie potrafił się powstrzymać, aby nie wychylić niemal do dna swojego pucharka z mocnym trunkiem.