Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
— To wy, podobno, zabiliście te dwie dziewczyny — zagadnął obojętnie do Kryszczaka, wskazując mu krzesło przed swoim biurkiem i częstując papierosem.
— Tak. Zadusiłem. Obydwie — przytaknął Erwin Kryszczak. — A wy nawet mnie nie podejrzewaliście.
Śledzik zasiadł za biurkiem, rozłożył na nim czystą kartkę papieru, wyjął z kieszeni długopis, zanotował imię i nazwisko Kryszczaka, datę i miejsce urodzenia. Następnie zadał mu kilka pytań i jego wypowiedź zaczął zapisywać w protokole.
Erwin Kryszczak opowiadał ze szczegółami. Dzień po dniu, godzina po godzinie, a nawet minuta po minucie — jak to nosił się najpierw z zamiarem zbrodni, potem zaś owe zbrodnie zrealizował. Dokładnie też rozwodził się nad tym, jaką to szczególną przyjemność sprawiało mu zabijanie owych dziewcząt, oglądanie i dokonywanie gwałtów. A tak był pochłonięty dobieraniem odpowiednich słów dla zobrazowania swoich czynów, że nie zauważył, iż w pewnym momencie dłoń kapitana Śledzika zawisła wraz z długopisem w powietrzu i trwała tak, wsparta na łokciu. Kiedy zaś skończył i z pokorą pochylił głowę, zapytał go grzecznie kapitan Śledzik:
— A macie wy, dziadku, na powrotny bilet do Skiroławek?
Kryszczak miał uczucie, że nagle ktoś mu na plecy zwalił korzec żyta. Aż ugiął się, zgarbił, łzy zakręciły mu się w oczach. W tym momencie kapitan Śledzik przeniknął do jego najskrytszych myśli i zrobiło mu się żal starca.
— Coś mi się zdaje, że ostatni autobus do Skiroławek już odszedł. Wobec tego odwieziemy was samochodem z napisem „Milicja”.
— W kajdankach? — odrobina radości zabrzmiała w głosie Kryszczaka.
— Nie, dziadku — pokręcił głową Śledzik. — W kajdankach przywozimy na posterunek. Odwozimy zaś już bez kajdanek.
Do Skiroławek powrócił Kryszczak w samochodzie z napisem „Milicja”. Wysiadł przed swoją zagrodą, z synami i synowymi nie chciał rozmawiać i zaraz położył się do łóżka. Odmówił jedzenia i pragnął umrzeć z rozpaczy i wstydu. Całą noc nie spał, aż do południa leżał w łóżku czekając na śmierć, która jednak nie przyszła. Wtedy po południu Erwin Kryszczak podniósł się z łóżka, zjadł rosół z makaronem i poszedł na ławeczkę przed sklepem, gdzie czekał na niego cieśla Sewruk, młody Galembka, Franek Szulc i Antek Pasemko.
Jak zwykle usiadł na ławeczce, przyjął od Sewruka napoczętą butelkę piwa, napił się, otarł usta wierzchem dłoni i oświadczył:
— Złożyłem wczoraj na milicji swoje zeznania. Powiedziałem im, że tej strasznej zbrodni nie mógł dokonać nikt ze Skiroławek. Zrobił to ktoś obcy, najpewniej z zagranicy.
I tak wieść o zeznaniu Erwina Kryszczaka szybko rozeszła się po wiosce. W serca ludzkie wstąpiła zaraz radość i ogarnęło je poczucie ogromnej ulgi. Bo tak to już jest, że jak się coś złego stanie, to najprzyjemniej myśleć, że uczynił to ktoś obcy, najpewniej z zagranicy.
Dziwnie też bywa z ludzką pamięcią. Dopóki po wsi kręcili się ludzie w milicyjnych mundurach i od zagrody do zagrody chodził kapitan Śledzik, pamięć ludzka ożywała i potrafiła zagłębiać się w daleką przeszłość. Ale gdy owe mundury zniknęły i przestał chodzić po wsi kapitan Śledzik, a nawet już nie co dzień urzędował na posterunku w Trumiejkach, pamięć ludzka usychała, wszystkie sprawy powoli pogrążały się w zapomnieniu. W dwa tygodnie po znalezieniu zwłok w dole po sadzonkach Koło Miłośników Tańca z cieślą Sewrukiem i Łarynem na czele nawet zabawę całonocną w remizie strażackiej zorganizowało, z bufetem dobrze w wódkę zaopatrzonym. Rankiem po zabawie krzyk się ogromny podniósł w wiosce, gdyż ktoś zobaczył za krzakami koło młyna leżącą sztywno czternastoletnią córkę Smugoniowej, z sukienką zadartą aż do piersi. Wątruch i kilku innych mężczyzn stanęło z daleka na straży, nikogo do ofiary nie dopuszczając, aby ślady nie zostały zadeptane. W ogromnym pośpiechu, na sygnale przyjechał natychmiast Korejwo i kapitan Śledzik. Jakież było ich zdumienie, gdy raptem czternastoletnia córka Smugoniowej podniosła się z ziemi, sukienkę wstydliwie obciągnęła i zataczając się, jeszcze wciąż pijana, pomaszerowała do domu. Chciał ją Śledzik przesłuchać, aby dowiedzieć się, kto i w jaki sposób na nią napadł i prawdopodobnie gwałtu dokonał, ale ona zeznawać nie chciała. Od ludzi życzliwych — a tych nigdzie nie brakuje — dowiedział się Śledzik, że to chłopaki Sewruka, młody Galembka i chyba dwóch innych po kolei na córce Smugoniowej się kładli, a ona ani nie protestowała i ani się im nie sprzeciwiała. Smugoniowa rozdarła się głośno na Śledzika, że milicja takimi sprawami się zajmuje, dochodzenia jakieś usiłuje robić, przez co porządną dziewczynę na oszczerstwa i plotki naraża. Doszło nawet do tego, że zaprzeczyła, jakoby jej córka była zgwałcona i leżała obnażona w krzakach koło młyna. To wszystko — jej zdaniem — źli ludzie oraz milicja wymyślili.
Śmiali się głośno ludzie w Skiroławkach z tej historii. A nie ma nic gorszego dla poważnej sprawy — jak ludzki śmiech i drwiny. W śmiechu utonęła pamięć o podwójnej zbrodni. Ilekroć bowiem powracał ktoś do tej sprawy, zaraz przypominano sobie historię córki Smugoniowej i ludzie śmiechem wybuchali.
O zielonym oplu, pani Turoń, Bruno Kriwce, familii Gruber i wielu innych sprawach
Dni nastały słoneczne i bezwietrzne, południowy skwar zdawał się na nieruchomej tafli wody śnić historię o zeszłorocznych topielcach, o samotnych spacerach Południc, czyhających na kąpiące się dzieci. Do Skiroławek przybywali wczasowicze i turyści, aby napawać oczy urokiem jeziora Baudy i podziwiać kipiącą zieleń lasów, Do gajowego Widłąga, jak co roku od wielu już lat przyjechała ze stolicy pani Turoń z synkiem nieletnim i mężem, a do Kurta Webera brat jego z zagranicy, Gerard, zielonym oplem. Czerwonego opla, który przyniósł mu ongiś drwiny i niesławę, sprzedał tanio na giełdzie samochodowej, zielonego zaś już nikomu nie kazał w tyłek całować. O tamtym zdarzeniu wielu zapomniało, tylko dzieci wciąż jeszcze od czasu do czasu bawiły się w Gerarda Webera i cieślę Sewruka, który za trzy obce banknoty zgodził się pocałować w tyłek czerwonego opla. Uczyniwszy to i zagarnąwszy banknoty, oświadczył Sewruk, że samochód nie ma tyłka, ale bagażnik i on, cieśla Sewruk pocałował opla w bagażnik, co w rzeczy samej całą istotę sprawy zmieniało. Zaraz też i wdowa Jastrzębska i Szczepan Łaryn zaproponowali Gerardowi, że pocałują bagażnik nawet za dwa obce banknoty. Ale Gerard Weber już tego nie chciał, gdyż co innego jest pocałować samochód w tyłek, a co innego w bagażnik, gdzie trzymał karton pełen puszek z piwem. Pił to piwo i puszki po całej wiosce rozrzucał, żeby dzieci miały co kopać, gdyż lepiej brzęczały niż te po konserwie mięsnej. Od tego piwa urósł Gerardowi ogromny brzuch, a twarz zrobiła się czerwona i poruszał się niemrawo, po kątach mówiono, że mógłby sobie taczkę sprawić i ów brzuch na niej przed sobą wozić. Łaził Gerard po gospodarstwie, które brat jego, też gruby, ale nie tak bardzo, po ojcu i po bracie wziął, gdy ten za granicę wyjechał. I tak mu całymi dniami marudził: „Ten sagan ze sobą zabiorę, bo jest po ojcu. Kancjonał też wezmę, bo po ojcu. Fotografie ojca zabiorę w świat, bo po ojcu”. Groził również bratu, że co nie zabierze do opla, to sprzeda, ponieważ wszystko jest po ojcu i jemu, który jest w świecie i pracuje w masarni, wszystko to się należy. Aż wieść o zmartwieniu Kurta Webera doszła do doktora Niegłowicza, do jego domu na półwyspie. A że doktor, zanim został doktorem, zaraz po wojnie z Gerardem Weberem do jednej klasy chodził i nawet w jednej ławce przez jakiś czas siedział, tedy mógł przyjść do Webera i powitać Gerarda jak starego znajomego. „Wciąż mówisz «jo»” — powiedział doktor Gerardowi. — A przecież jeszcze w szkole zwracałem ci uwagę, że mówi się «ja» a nie «jo».” Potem zaś wsiedli do zielonego opla i podobno pojechali w to miejsce, gdzie w lesie jest wielki kamień, na którym wyryto, wśród innych, nazwisko ojca obydwu Weberów, bo w tym lesie go rozstrzelano za to, że nie chciał służyć w obcym