Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
stawia księcia Reussa, a ten był zarazem żonatym i kawalerem, i zakonnikiem, a jak wypił, to nawet staruszkom nie przepuszczał i po dworskich korytarzach je gonił. „Jakże to on mógł być i żonatym, i kawalerem, a także zakonnikiem?” — dziwowała się pani Anna. Wyznał jej Kryszczak, że tego nie rozumie, ale po księciu Reussie ma w domu papier listowy z koroną złotą i napisem także złotym, z którego wynika, że książe był nie tylko księciem, ale także rycerzem Zakonu Kawalerów Maltańskich. Tak więc razem z Kryszczakiem pamiątkowy kamień pani Anna obejrzała, a potem poszli w młodnik i stary Kryszczak kawalerską jazdę na wdowie odbył. Inni próbowali z trzecią z sióstr Gruber, ale ta będąc panienką, nawet w wieku podeszłym namówić się nie dała, co nikomu dziwne się nie zdało, ponieważ pewnych spraw niezwyczajna była. Po dziewięciu dniach siostry Gruber zasiadły z Plewką w jego mikrobusie i odjechały ze łzami w oczach, a także popłakiwała i Kondkowa, i córki Kondka, a nawet łzy obtarł i chciwy Kondek, mimo że mu jedynie kolorowe długopisy i ładne śpioszki zostały. Potem jedni drwili z Kondka i tych śpioszków, a inni mu zazdrościli męskiej wygody, jaką miał z ową Hildebrandą. Tak to już bywa w małych wioskach, że nie tylko kłamstwo i prawda, rzeczywistość i fantazja, ale i drwina, i zazdrość bywają ze sobą pomieszane jak rozmaite zielska w kapuśniaku. Zresztą nowe sprawy te starsze kurzem pokryły. Na zaproszenie pani Basieńki, żony pisarza Lubińskiego, przyjechała do niej w gościnę jej dawna koleżanka, panna Bronka, o której nieopatrznie szepnęła komuś pani Basieńka, że w nocnych lokalach pod imieniem Elwiry publicznie się rozbiera i za jedną rozbierankę sześć tysięcy bierze w gotówce; tyle, ile wiejskie kobiety otrzymują za cztery prosiaki. Oburzały się na taką niesprawiedliwość niektóre niewiasty, a i mężczyznom wydało się dziwne, że w miastach dawano tyle pieniędzy tylko za samą rozbierankę, nawet bez możliwości poklepania rozebranej baby. W związku z tym dużo było gadania wśród ludzi — i w sklepie, i przed sklepem — ale nikt dokładnie o sprawie nie mógł się wypowiedzieć, gdyż nie było śmiałka, co zapytałby wprost panią Basieńkę albo zgoła ową pannę Elwirę. Co do tej ostatniej, to przyznawano, że jest ładna, ale nieco jakby za chuda, a tak owego obnażania się nie lubiła, że przez całe dwa tygodnie pobytu w Skiroławkach, mimo upałów, zawsze w spodniach i w bluzce zapiętej pod szyję spacerowała, i nigdy jej nawet nad wodą w kostiumie kąpielowym nie widziano. Inaczej niż pani Turoń, która codziennie w miejsca ustronne acz widoczne chadzała i naga albo półnaga tam leżała, niczyjej już ciekawości nie budząc, ponieważ nawet najgłupszy z tego wnioskował, że jej za rozbieranie nikt złamanego grosza nie da, z czego wynikało, że się ta kobieta mało ceni w przeciwieństwie do panny Elwiry. Tedy za panią Turoń, gdy szła w skąpym kostiumie przez wioskę nikt się nie oglądał, a za Elwirą, choć była ubrana od stóp do głowy, każdy rad się obejrzał, ukłonił nisko i pozdrowił uprzejmie, ponieważ bardzo honorową się wydawała. Inna sprawa, że tyle pieniędzy żądać za samo rozbieranie się, to jest stanowczo za dużo. Ale słyszało się też od kobiet i dziewcząt, jak na przykład od kulawej Maryny, że ona i za żadne pieniądze publicznie by się nie rozebrała. To samo mówiła i Jaroszowa, a także i Porowa. Ale kobietom tak naprawdę nigdy wierzyć nie można, szczególnie kobietom w Skiroławkach. Do Maryny bowiem ten i ów chodził tylko z półlitrówką, od plotek o Jaroszowej głowa mogła rozboleć, a Porową widziano, jak nago biegała wokół domu, przez co pani Halinka Turlej, sołtys Jonasz Wątruch i doktor Niegłowicz pismo do sądu wnieśli, o odebranie jej prawa opieki nad dziećmi. Powiadają jednak ludzie myślący, że w żadnej sprawie nie można być do końca mądrym i prawda o ludziach nigdy nie jest dana jak na talerzu.
O tym, co powinna i czego nie powinna zawierać powieść zbójecka
Na krótko przed przyjazdem panny Elwiry zaprosił do siebie pisarz Nepomucen Maria Lubiński doktora Niegłowicza, aby mu przeczytać fragment swojej powieści zbójeckiej o pięknej Luizie, nauczycielce, która pokochała leśnego stażystę. W swoim czasie z fragmentami tej powieści zapoznał pisarz Porwasza, ale, zauważywszy jego zgorszenie, ponownie zaczął utwór przerabiać i udoskonalać, mimo nieustannych protestów pani Basieńki. Żona pisarza czuła się już zmęczona szyciem sukienek dla wiejskich kobiet i pragnęła, aby mąż wreszcie skończył powieść i otrzymał godziwe honorarium. Lecz pisarz Lubiński raz wstąpiwszy na drogę ku prawdzie, nie chciał z niej już zejść, a droga taka wymaga wyrzeczeń nie tylko ze strony pisarza, ale i jego najbliższych. Cyzelował Lubiński zdania swej prozy, szlifował je wciąż zasięgając rady Gottloba Frege, a także nieustannie konfrontując rzeczywistość literacką z otaczającym go życiem. Skoro zostało ustalone, że kochankiem pięknej Luizy miał stać się nie zwykły drwal, ale stażysta leśny — tedy Lubiński zaczął się rozglądać za prototypem owej postaci i znalazł stażystę pod dachem leśniczówki Biesy, gdzie od czerwca przebywał na stażu i zamieszkiwał w pokoiku na piętrze (naprzeciw pokoju pani Halinki) młody inżynier leśnik, pan Andrzej. Tego to człowieka pisarz często zapraszał do siebie, częstował kawą, herbatą, poił koniakiem — i wciąż wypytywał o życie, poglądy oraz marzenia.
Czy stażysta, pan Andrzej, nadawał się na kochanka pięknej Luizy, nauczycielki? Był wysokim, barczystym młodzieńcem o nieco niezgrabnych ruchach. Nos miał duży i czerwony, pokryty wągrami; oczy małe, niebieskie, łagodne. Włosy jasne, długie aż do ramion.
Pani Halinka Turlej twierdziła, że zamiast pana Andrzeja wolałaby gościć pod swym dachem zwykłego dzika z lasu, gdyż do zapachu dziczyzny można przywyknąć, natomiast do zapachu pana Andrzeja nie potrafi się przyzwyczaić. Stażysta, pan Andrzej, odkąd przybył pod dach leśniczówki Biesy, to jest od przeszło miesiąca, nie zdecydował się na zmianę bielizny, niczego sobie nie uprał, ale zawsze chodził w tym samym podkoszulku, czarnych majteczkach gimnastycznych i w wysmarowanym tłuszczem mundurze leśnika-stażysty. Kiedy zdejmował z nóg gumofilce, straszliwa woń przedostawała się przez drzwi jego pokoju i wypełniała całą leśniczówkę. Jego podobieństwo do dzika polegało też na tym, że spał w czymś w rodzaju barłogu, na starym sienniku i pod brudnym kocem. Stołować się musiał na własny rachunek i własnym sposobem, co najwyżej korzystając z kuchni leśnictwa. Nie chciało mu się jednak gotować obiadów i ograniczał się do tego, co kupił w sklepie wiejskim. A że w tym czasie w sklepie w Skiroławkach były jedynie konserwy rybne w rozmaitej postaci — ryby w oleju i w sosie pomidorowym — stażysta pan Andrzej jadł je na śniadanie, obiad i kolację, przez co rozsiewał wokół siebie woń ryby, jak gdyby pracował nie w żywicznych lasach, ale w centrali rybnej. Pani Basieńka, gdy mąż jej zapraszał pana Andrzeja do siebie w celach studyjnych, aż dygotała ze wstrętu i mdliło ją na myśl, aby z takim mężczyzną położyć się do łóżka. Ale przecież piękna Luiza mogła być mniej wrażliwą na zapachy, a także nic nie stało na przeszkodzie, aby w powieści, zauważywszy brudny podkoszulek stażysty, zaproponowała, że go wypierze, jego mundur oczyści z tłustych plam i kto wie, czy w ten sposób nie zrodziłaby się między nimi owa wspaniała miłość. Niestety, pan Andrzej na ogół okazywał kobietom doskonały brak zainteresowania, a nawet w pewnym sensie także i odrobinę wstrętu. Na przykład, zwróciwszy uwagę, że pani Halinka zamyka się na noc przed mężem swoim, leśniczym, zapytał ją, czy nie posiada młodszej siostry, gdyż on także będzie się musiał kiedyś ożenić, a właśnie taki układ między mężem i żoną najlepiej odpowiada jego usposobieniu. Ale pan Andrzej nie znał przecież pięknej Luizy. Być może zobaczywszy ją własnymi oczami zmieniłby poglądy.
Leśnikiem, jak to sam opowiadał Lubińskiemu, został z przypadku. Po prostu nie dostał się na wymarzone studia farmaceutyczne. Lasu nie lubił i gubił się w nim już po kilku krokach. Wysłany rankiem na zrąb w celu dokonania szacunków brakarskich albo odbioru wykonanej przez robotników zrywki, odnajdywał się nazajutrz rano w zupełnie innej części lasu — wygłodzony i przemarznięty. Czy taki człowiek, umówiwszy się na spotkanie z piękną Luizą w domku myśliwskim koło starej karpiami, trafiłby tam w wyznaczonym terminie albo w ogóle dotarłby na miejscu? To pytanie trapiło Lubińskiego, który dążył nieustannie ku prawdzie. Można było rzecz jasna założyć, że w innych leśnictwach