Najlepszy. Łukasz Grass
smolistych w jednym papierosie z powodzeniem mogłaby wystarczyć na kilka. Później trafiły nam się nawet kubańskie partagasy, choć ten gatunek wymagał od palacza nie byle jakiej odwagi i odporności na moc nikotyny. Tak mocnych papierosów nigdy później już nie paliłem. Sprzedawano je po dziesięć lub dwadzieścia sztuk w opakowaniu, ale nikt z nas nie był w stanie wypalić samodzielnie całego. Już jako nastolatek w zasadzie nie rozstawałem się z papierosem, a kiedy skończyłem osiemnaście lat, przestałem się z tym kryć nawet w domu. Jurek Górski bez papierosa? Niemożliwe! Zdarzało się, że zasypiałem i budziłem się z papierosem w zębach, a czasami matka wyciągała mi niedopałek z ust podczas snu. Do kibla zawsze chodziłem z paczką fajek, leżała na stole nawet podczas niedzielnego obiadu… Zresztą to był już czas, kiedy niedzielny obiad i rodzinne relacje gówno dla mnie znaczyły. Liczyła się jedynie czysta przyjemność, której dostarczała mi nikotyna. Przerywała ją tylko inna, silniejsza przyjemność – najpierw seks, a później heroina.
***
W szkole… bywałem. Tak najkrócej i najdobitniej mogę opisać mój stosunek do zdobywania wiedzy. Odkąd pamiętam, zawsze miałem problemy z przejściem z klasy do klasy, brałem korepetycje, za które płaciła albo moja matka sweterkami robionymi na drutach, albo ja, odwiedzając co jakiś czas Kwadrat i kupując u Ruskich mięso dla nauczycieli. Rzadko dostawałem oceny wyższe niż trója. O ile moi rodzice mogli pomagać mi w nauce prostych czytanek albo we wkuwaniu tabliczki mnożenia, o tyle rozwiązywanie funkcji matematycznych było dla nich czarną magią. Ale ja nie byłem bez winy. Nie chciało mi się uczyć. Nie mam pretensji do rodziców, że nie zdobyłem wystarczająco wcześnie wykształcenia, które mogłoby mi dać lepszy start w życiu. Szczególnie matka starała się jak mogła, a wiedząc, że sama nie ma odpowiedniego wykształcenia, aby mi pomóc, co rusz załatwiała korepetycje, a później zarywała noce, robiąc na drutach ubrania, którymi płaciła za moje dokształcanie. Bezskutecznie. W piątej klasie szkoły podstawowej, mimo korepetycji i wełnianych sweterków dla polonistki, musiałem powtarzać rok. Mój język ojczysty okazał się trudniejszy niż język wroga spod czerwonej gwiazdy, ale rosyjski doskonaliłem przecież w praktyce, wtapiając się co jakiś czas w świat stworzony w moim mieście przez przyjaciół zza wschodniej granicy. To w zupełności wystarczało do otrzymania oceny dostatecznej. Czwórki lub piątki kupowałem sobie za kawałek wołowiny przyniesionej z Kwadratu. Na polskim nie kończyło się na mówieniu i łapówkach – trzeba było czytać i pisać, zachowując przynajmniej podstawowe zasady ortografii i interpunkcji, a z tym miałem najwięcej problemów. Polski i historię pokochałem później, ale nie dlatego że interesowała mnie poezja czy ostatni rozbiór Polski. W technikum samochodowym wszyscy mieli świadomość, że w tym miejscu kształci się przyszłych mechaników, nie poetów, i na obu tych przedmiotach mogłem odsypiać nocne imprezy. Kłopoty w szkole były jedną z przyczyn uciekania w towarzystwo, które w przeciwieństwie do języka nauki doskonale rozumiałem. Moi znajomi byli nieskomplikowani, a spotkania z nimi pełne przyjemności i akceptacji, która dawała mi poczucie wartości i przynależności. Ten mało złożony świat rozumiałem. Tego, co proponowała szkoła, nie – i nikt nie był w stanie mi pomóc. Ba! Jeżeli coś w szkole zawaliłem, obrywałem od rodziców i nauczycieli. Kurwa! Obrywałem od dorosłych za to, że czegoś nie rozumiałem. Na lekcjach bito za złe zachowanie albo postawienie iksa w miejscu, gdzie powinien być igrek! W szkole mogłem liczyć na adrenalinę związaną wyłącznie ze strachem. Pojebany, PRL-owski świat. To dlatego uciekałem tam, gdzie mogłem zaimponować rówieśnikom bez narażania się na śmieszność. Moi kumple cierpliwie tłumaczyli każde zagadnienie, aż pojąłem nawet najbardziej złożony mechanizm produkcji narkotyków. A robili to z takim zaangażowaniem i przychylnością, że zamiast strachu czułem podniecenie, którego tak bardzo brakowało mi na lekcjach fizyki, podczas których nauczyciel lał nas wielkim, drewnianym cyrklem.
Młodzi ludzie zawsze chcą mieć coś swojego, coś, czym się wyróżnią i zapiszą na kartach historii, albo co najmniej stworzą sobie świat, w którym żaden dorosły nie będzie wtykać nosa w ich sprawy. Niestety, naszym problemem było to, że stworzyliśmy sobie świat zabójczy, świat, w którym do pewnego momentu z uśmiechem na ustach nieświadomie się zabijaliśmy.
(Legnica, 1969)
Dorastałem w domu, w którym nie było dobrych warunków do rozwoju. Mieszkaliśmy w starej poniemieckiej kamienicy, z drewnianymi schodami i podłogami. Gnieździliśmy się w jednym małym pokoju, razem z ojcem i matką, co było wystarczającym powodem do ucieczki z domu przy każdej nadarzającej się okazji. Do piętnastego roku życia spałem na jednym łóżku z matką, podczas gdy ojciec zajmował mniejsze pod ścianą. Do dzisiaj nie mogę tego zrozumieć. Najgorszą rzeczą dla młodego człowieka w wieku dojrzewania jest brak własnych czterech kątów, schronu, do którego inni członkowie rodziny mogą wejść tylko na specjalne hasło. Wszystko mieliśmy wspólne: szafę na ubrania, komodę, stół i tapczan. Czułem się, jakbym był pod stałą obserwacją, odarty z intymności i pod wieczną presją. Nie lubiłem wracać do domu. Wolałem godzinami włóczyć się po ulicach miasta, spędzać czas w klubach i u kolegów, niż siedzieć w jednym, ciasnym pokoju z rodzicami, co, kiedy wkroczyłem w wiek dojrzewania, stało się nie do zniesienia. Pomieszczenie, w którym szykowaliśmy śniadania, obiady i kolacje, trudno było nazwać kuchnią. Toaletę mieliśmy na korytarzu, na półpiętrze kamienicy. Całe szczęście była tylko dla nas i sąsiadów zza ściany. Nie musieliśmy jej dzielić z mieszkańcami całego budynku, a i takie sytuacje się zdarzały. Szczególnie w weekendy, kiedy wolnego czasu było aż nadto, nie spędzałem w pokoju ani minuty dłużej, niż było to konieczne. Tak jak tamtej niedzieli, kiedy po raz kolejny próbowałem wymknąć się do świata dzieci kwiatów – hipisowskiego ruchu, który w Polsce rozwinął się na niewielką skalę, w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych. Imponowało mi to, że hipisi negowali świat, którego ja też tak bardzo nienawidziłem – świat dorosłych, szkołę, rodziców, wojnę. Tak jak oni, nie wierzyłem nikomu po trzydziestce i sprzeciwiałem się wszelkim zakazom. Tego dnia czekałem tylko, aż skończy się śniadanie.
– Na dziesiątą idziemy do kościoła. Nigdzie się teraz nie szwendaj. Zrozumiałeś? – Usłyszałem głos mojego ojca, który w każdą niedzielę starał się grać przykładnego katolika.
Śniadania spożywane tuż przed wyjściem były jak największa tortura.
– A po kościele mogę? Do Andrzeja – spytałem nieśmiało.
Raczej odgrywałem strach, niż faktycznie go czułem. Jak najszybciej chciałem się wyrwać z domu.
– Po co? – zapytał ojciec po chwili milczenia.
– Aaaa, tak se, posiedzieć, pogadać, muzyki posłuchać…
Zapadła niezręczna cisza. Zawsze, kiedy po moim pytaniu długo milczał, wiedziałem, że za chwilę powie „tak”. Wreszcie, po kilku minutach ciszy, w czasie których ani ja, ani matka nie śmialiśmy się odezwać, ojciec wstał od stołu i wychodząc do kuchni, rzucił:
– Przed dwudziestą chcę cię widzieć w domu.
Odetchnąłem z ulgą. Wyrwanie się na kilka godzin z tej klitki było moim marzeniem. Ostatnie kęsy śniadania raczej połknąłem, niż pogryzłem, i szybko skierowałem się do wyjścia. Przechodząc obok kuchni, zerknąłem jeszcze na ojca, który stał przy oknie i palił papierosa. Mimo że przed chwilą wyraził zgodę na moje wyjście, przemknąłem obok niego tak cicho, jak tylko potrafiłem, w obawie, że może zmienić zdanie, zatrzymać mnie i wymyślić coś, co zajmie mi całe popołudnie. Wyszedłem na półpiętro klatki schodowej, gdzie mieliśmy kibel. Wszedłem do środka. Stanąłem na muszli klozetowej. Jedną nogę oparłem na rurze kanalizacyjnej, a drugą na ścianie, dzięki czemu mogłem ręką sięgnąć do wentylatora w rogu pomieszczenia, tuż pod sufitem. Wymacałem foliowy worek, w którym upchnąłem zwinięte