Najlepszy. Łukasz Grass
od narkotyków. Nikomu nie przyszło do głowy, że przyjemność, jaką wywoływały substancje chemiczne zawarte w kleju i rozpuszczalniku, za chwilę osiągnie swoje maksimum i aby wejść na wyższy poziom, potrzebna będzie morfina, a później solidny narkotyk – heroina.
Po odstawieniu tego całego cyrku z obecnością w kościele czym prędzej udaliśmy się w kierunku domu Chrabąszcza, gdzie często spotykaliśmy się całą paczką hipisów i słuchaliśmy muzyki. Kiedy przyszliśmy z Andrzejem na miejsce, zza drzwi mieszkania dochodziły rockowe dźwięki i słychać było śmiech dziewczyn. Weszliśmy do środka, pukając wcześniej w umówiony sposób, i zobaczyliśmy, że na łóżku, w hipisowskich strojach, leżą rozbawione Ewka i Krysia. Tak jak my miały wtedy po piętnaście lat i były zachłyśnięte kolorowym życiem dzieci kwiatów. Na stoliku obok łóżka stała dopiero co rozpoczęta butelka alpagi. Kupowaliśmy to tanie wino za dwadzieścia jeden złotych i dziewiętnaście groszy, często zrzucając się w kilka osób na jedną butelkę. Kilka lat później Grzegorz Markowski z zespołu Perfect śpiewał w Autobiografii „alpagi łyk i dyskusje po świt, niecierpliwy w nas ciskał się duch”, a my uśmiechaliśmy się wtedy do siebie i przypominaliśmy czasy, w których raczyliśmy się tylko tym trunkiem, umilając sobie wieczory. Na początku lat osiemdziesiątych, kiedy Perfect robił w Polsce zawrotną karierę, byliśmy już w głębokim stadium uzależnienia heroiną, a alpaga nie robiła na nas żadnego wrażenia. Tamtego wieczoru była jednak rozgrzewką przed czymś, co rozpoczęło moją kilkunastoletnią degrengoladę i wyniszczenie, a gdyby nie łut szczęścia, doprowadziłoby mnie do grobu w wieku dwudziestu kilku lat.
Chrabąszcz zmieniał szpule na swoim magnetofonie ZK120. Doskonale czuł się w roli gospodarza i przewodnika po kolorowym świecie. Puszczał Jimiego Hendriksa, Led Zeppelin i Janis Joplin. Dziewczyny nie tylko zasłoniły okna kocami, lecz także zadbały o kolorowe światła i świeczki, które stwarzały mistyczną atmosferę, oraz o kadzidełka, które pobudzały zmysły i przenosiły nas w magiczny świat przyjemności, jakże inny od szarej i nudnej rzeczywistości za oknem. Papierosowy dym rozpływał się w fioletowo-czerwono-żółtych światłach, które uzyskaliśmy przez nałożenie na zwykłe żarówki kolorowych folii. Mimo że Ewka i Krysia były niezwykle atrakcyjnymi dziewczynami, nikt z nas nie myślał wtedy o seksie. Czuliśmy napięcie związane z tym, co ma za chwilę nastąpić, a słowo „morfina”, choć jeszcze niewypowiedziane, kołatało nam się w głowie od momentu przekroczenia progu mieszkania Chrabąszcza. Kilka tygodni wcześniej na jednej z półek w jego pokoju zauważyłem strzykawkę i pięć ampułek z przeźroczystym płynem i wiedziałem, że wkrótce dowiem się, jak smakuje morfina. Czekaliśmy na ten dzień bardzo długo. Trzeba było najpierw zdobyć zaufanie odpowiednich ludzi, którzy mogli cię wpuścić do swojego środowiska, zaakceptować, przekonać się, że jesteś swój, a nie kapuś, który za chwilę doniesie wszystko milicji lub będzie rozpowiadać na mieście niestworzone rzeczy, plotkować i zdradzać tajemnice.
Spośród pięciu osób, które znajdowały się w pokoju, tylko ja i Andrzej nie braliśmy jeszcze morfiny. Wiele razy widziałem zaprawionych narkomanów, którzy na naszych oczach odlatywali na tak zwaną drugą stronę tęczy, ale dziś mieliśmy przekonać się sami, co to znaczy poczuć w żyłach wszechogarniające ciepło i przyjemny odlot w krainę snów na jawie. Mieliśmy jedną strzykawkę, ale kto by się wtedy przejmował takimi drobiazgami? Przechodziła z rąk do rąk jak fajka pokoju. Później bywało nawet tak, że kiedy jeden z nas przyjął strzał i powoli odlatywał, drugi płukał strzykawkę w kałuży, nabierał kolejną porcję narkotyku i ładował w żyłę. Nie mieliśmy świadomości zagrożenia jakimikolwiek chorobami, ale trzeba zaznaczyć, że czasy, kiedy narkomani zaczęli być nosicielami wirusa HIV, to zupełnie inna epoka.
Chrabąszcz podgłośnił muzykę, zdjął z półki strzykawkę oraz ampułki z morfiną i położył je na tapczanie. Usiedliśmy wszyscy wokół, jak przy garści rozsypanego złota, którym za chwilę będziemy się dzielić. Ewka podała mi gumkę, którą mieliśmy kolejno przewiązywać sobie ramię, spojrzała na mnie wymownie i z szelmowskim uśmiechem, biorąc do ręki strzykawkę, powiedziała:
– Ty pierwszy.
Podwinąłem rękaw koszuli, oparłem się wygodnie o poduszki i położyłem przedramię na tapczanie. Serce waliło mi jak młot pneumatyczny. Strach mieszał się z ekscytacją, a głowa starała się uspokoić mięśnie, które drgały nerwowo w oczekiwaniu na ukłucie i nieznany dotąd płyn. Słyszałem wiele opowieści o braniu narkotyków – nie wszystkie kończyły się happy endem.
– Będzie dobrze – uspokajała mnie Ewa. – Zaraz poczujesz ciepło.
Chrabąszcz odpiłował końcówkę ampułki małym nożykiem, podsunął Ewie, która płynnym ruchem wciągnęła morfinę do strzykawki. Oboje zerkali co jakiś czas na mnie i na siebie, wymieniali się spojrzeniami pełnymi pewności i doświadczenia, jakby chcieli mi powiedzieć: „Luz! Znamy się na tym!”.
Zauważyłem, że w strzykawce było sporo morfiny, Ewka wciągnęła całą ampułkę. Miała do wyboru dwie – „jedynkę” i „dwójkę”, ale wybrała tę, w której znajdował się płyn o wyższym stężeniu. Intuicja podpowiadała mi, że to za dużo, ale widziałem pewność w oczach dziewczyn i Chrabąszcza, więc nie protestowałem. Pokornie czekałem na ukłucie, którego bałem się chyba bardziej niż reakcji organizmu na narkotyk. Szumiało mi w głowie od emocji i zastanawiałem się, co będzie po wstrzyknięciu płynu. Ewa poklepała moje przedramię, żeby uwydatnić żyły, ale zrobiła to chyba z przyzwyczajenia i dla stworzenia atmosfery, którą znaliśmy z opowiadań, bo moje szczupłe i wysportowane ciało było jak żylasta wołowina – widać było dziesiątki żył i żyłek na skórze, a problemem było tylko to, którą wybrać. Nie chciałem widzieć, jak wbija igłę w moją skórę, więc lekko odwróciłem głowę. Poczułem nieprzyjemnie ukłucie i dopiero wtedy spojrzałem na przedramię. Ewka delikatnie wciskała tłok strzykawki, patrząc mi w oczy i uśmiechając się zalotnie. Było w tym tyle samo podniecenia, ile podczas gry wstępnej. To zdumiewające, jak szybko poczułem działanie morfiny. Niewidzialna fala gorąca rozchodziła się od miejsca, gdzie wstrzyknięto mi narkotyk, przez całe ciało, aż do głowy, gdzie wybuchała, jak fajerwerki. Po chwili zacząłem tracić kontrolę nad swoim ciałem, jakbym stał obok. Jakbym przestawał istnieć, patrząc na wszystko z oddali. Chciałem coś powiedzieć, ale czułem, że nie mogę. Jak przez mgłę widziałem, że dokładnie te same czynności wykonują teraz pozostali. Na końcu w żyłę władował Chrabąszcz. Leżeliśmy tak zaprawieni, trzymaliśmy się za ręce i słuchaliśmy muzyki, patrząc w kolorowe światełka, które potęgowały odlot.
Po jakimś czasie wszystko puściło i zaczęło się coś, czego nie przewidziałem. Nawet po wódce nie miałem takich akcji. Klęczałem nad kiblem i rzygałem jak kot. Wiedziałem, że jak na pierwszy raz dałem sobie wstrzyknąć zbyt dużo morfiny. Starałem się zaimponować dziewczynom, pokazać, że mimo fatalnej reakcji organizmu na narkotyk walczę, nie poddaję się… Zawsze chciałem być najlepszy – nawet w takich momentach! Tam, gdzie inni by się poddali i wołali o pomoc, ja walczyłem. Byłem typem, który mimo bólu i beznadziejnej sytuacji nigdy nie wywieszał białej flagi. Kilkanaście lat później to właśnie ta cecha uratowała mi życie i pchnęła do życiowego sukcesu. Zanim jednak to się stało, byłem najlepszy w tym, czym zwykle nikt się nie chwalił. Paliłem i nikt tak jak ja nie dobijał do kilkudziesięciu papierosów dziennie. Nielegalnie handlowałem z Ruskimi i nikt tak jak ja nie wynosił z Kwadratu tylu specjałów. Biłem się i nigdy nie przegrywałem. Podrywałem i nigdy nie dostawałem kosza.
Pierwszy strzał z morfiny był jak pierwszy seks – za krótko, za szybko i bez pewności, czy aby na pewno o to Stwórcy chodziło. Kilka godzin po narkotykowej inicjacji wróciłem do domu. Było jeszcze jasno, ale już wieczór. Na dzień dobry dostałem w pysk. Siła uderzenia była tak duża, że walnąłem głową o futrynę i o mało nie straciłem przytomności. Ojciec katolik, lekko wstawiony, zauważył, że dawno już minęła dwudziesta,