Najlepszy. Łukasz Grass
chować w toalecie morfinę, kokainę i inne narkotyki, upychałem tam wszystko, co mogło wywołać jego wściekłość. Zabiłby mnie, gdyby odkrył te hipisowskie ciuchy. To był mój mundur. Zewnętrzna oznaka przynależności do armii wyzwolenia make peace, not war. Zdobycie kwiecistej koszuli i kolorowych spodni było trudniejsze niż zrobienie w chuja ruskich żołnierzy i przedostanie się na ich stronę po mięso i czekoladę. W tym stroju, z papierosami w ustach, byliśmy panami świata, biskupami kościoła urojeń i wiecznego haju. Choć do tej pory wąchaliśmy tylko płyn Tri i łykaliśmy lekarstwa, wiedzieliśmy, że dzień uniesienia nadejdzie lada moment. Czekanie na pierwszy strzał z morfiny było równie ekscytujące jak czekanie na pierwszy seks. Narkotyzując się tanimi chemikaliami, marzyliśmy o czymś, co było dostępne tylko dla wtajemniczonych. Ale w podstawówce wąchanie rozpuszczalnika, który wchodził w skład środków do prania chemicznego i tak było szczytem odwagi. Na małe szmatki nalewaliśmy trochę płynu Tri, przykładaliśmy je do ust i nosa, i przez kilka minut oddychaliśmy tylko oparami. To była najprostsza forma wprawiania się w stan odurzenia. Tri był tani, dostępny w każdym sklepie chemicznym, a co najważniejsze – legalny, więc nikt nie mógł nam zarzucić łamania prawa. Poza tym, kiedy mieliśmy mało czasu i trzeba było się spieszyć z powrotem do domu, klejenie się – jak nazywaliśmy tę czynność – było szybkie i krótkotrwałe. Już po kilku minutach pojawiały się urojenia, zamroczenie i to, na co czekaliśmy najbardziej – euforia i oszołomienie. Miałem dziwnie przyjemne uczucie, jakby rozpuszczał mi się mózg, a w głowie huczało od dźwięków, które po uderzeniu w wielki dzwon rozchodzą się rytmicznie echem i zanikają w oddali: „ła-ła-ła, ła-ła…” . Kiedy do zabawy w urojenia dołączyliśmy narkotyzowanie się klejem Butapren, czasami któryś z nas zaczynał bełkotać, co dla pozostałych, którzy jeszcze nie osiągnęli tego stanu, było doskonałą rozrywką i okazją do pośmiania się z kolegów. Taki stan trwał krótko, po czym mogliśmy wrócić do domu, jak gdyby nigdy nic. Czasami pojawiały się objawy świadczące, że z naszym organizmem dzieje się coś niepokojącego – zapalenie spojówek, kaszel, katar lub kompletny brak apetytu, ale były to jednak na tyle zwyczajne przypadłości, że spowodować je mogło cokolwiek – od przeziębienia po alergię.
Systematyczne wizyty w klubie Legmet i cierpliwe oczekiwanie na akceptację starszych kolegów wreszcie przyniosło efekt. Pewnego dnia otworzyłem drzwi do świata twardych narkotyków. Zatrzasnęły się za mną na wiele lat, jak wielkie wrota zamku, których samemu nie sposób otworzyć.
Naszym guru, mistrzem ceremonii i punktem odniesienia był Chrabąszcz. Chrabąszcz był kimś. Był uosobieniem hipisa i każdy legnicki hipis chciał być taki jak on. Nie tylko wyglądał jak Jezus, co przy naszym stosunku do wiary i stylu życia było pożądanym kontrastem, ale przede wszystkim wiedział, skąd zdobyć nowe płyty Janis Joplin i świeże teksty Timothy’ego Leary’ego. To właśnie od tego harwardzkiego profesora Chrabąszcz zaczerpnął swoje życiowe motto: „Włącz się, dostrój i odpadnij”. Niestety, jak wielu hipisów, rozumiał te słowa niezgodnie z intencjami autora i powoli ze świata dzieci kwiatów wpadał w świat twardych narkotyków. Zresztą jak wielu, którzy w połowie lat siedemdziesiątych porzucili kolorowe idee dla morfiny, a później heroiny.
To Chrabąszcz pokazał nam, jak zrobić pierwszy krok w stronę prawdziwych narkotyków.
– Klejenie się to pikuś – mawiał. – Majka to jest dopiero towar! Morfina daje takiego kopa, że… To jak niekończący się orgazm.
Niekończący się orgazm! Nikt nie śmiał prosić o więcej. O tym, że jednak kończy się boleśnie, mieliśmy przekonać się po latach, ale wówczas, w 1969 roku, nikt nie chciał słuchać o czymś, co miało perspektywę dłuższą niż jeden dzień. Carpe diem – to była nasza dewiza. Nawet Chrabąszcz nie był na tyle bystry, aby przewidzieć, jakie skutki wywoła podanie zbyt dużej dawki morfiny. Jedyną miarą, jaką stosowaliśmy, było pragnienie, jedynym narzędziem do wyznaczania dawki narkotyku – ludzkie oko. Rzyganie było ceną, jaką płaciliśmy za chwilę przyjemności. Kilka lat później oddałbym wszystko, żeby tylko tym płacić za świństwa, które brałem.
Wyszedłem przed dom. Była gorąca, czerwcowa niedziela. Słońce powoli opalało już kamienice po jednej stronie ulicy. Budynki po drugiej rzucały cień, który sięgał do połowy jezdni, dając mieszkańcom trochę ulgi. Ktoś wystawił magnetofon na parapet i puszczał piosenki. Leciała Halina Kunicka. „Czumbalalajka… Kurwa, co to za tytuł?!” – myślałem, szybkim krokiem obierając kierunek na swój świat – z Hendriksem, Janis Joplin, Black Sabbath i Deep Purple. Przez dobrą minutę, zanim skryłem się za rogiem kamienicy, dobiegał mnie głos Kunickiej:
Czumbala, czumbala, czumbalalajka,
nic nie mów, bo słowa zabiera wiatr.
Choć może szczerze – ja ci nie wierzę,
już tyle bajek wymyślił świat.
Kilkoro dzieciaków bawiło się na chodniku, a z mieszkań wydobywał się na ulice zapach szykowanych obiadów. Rosół, kotlet schabowy i ziemniaki – niedzielny standard na godzinę dwunastą, czyli zaraz po kościele. Nie byłem głodny. Chciało mi się palić. Musiałem z tym poczekać, aż schowam się za kamienicę na końcu ulicy. Moi rodzice pewnie zdawali sobie sprawę z tego, że popalam, ale nigdy jeszcze nie złapali mnie na gorącym uczynku. Gdyby stary zobaczył mnie z petem w ustach, stłukłby na kwaśne jabłko. Byłem przecież nieletni, za młody. Nawet nie chodziło o to, że nikotyna to trucizna. Problemem było to, że wchodzę do świata, który zarezerwowany jest wyłącznie dla dorosłych.
Kiedy tylko minąłem róg ostatniej kamienicy, szybko wyjąłem zza pazuchy kolorowe ubrania i wymacałem wszystkie kieszenie w nadziei, że znajdę jeszcze pozostałości papierosów. Nie było żadnego. Schowałem wszystko i pobiegłem w stronę bloku, w którym mieszkał Andrzej – mój najlepszy przyjaciel. Jak zwykle umówiliśmy się na spotkanie tuż obok radzieckich koszar, za murkiem okalającym teren do ćwiczeń. Tam zawsze można było znaleźć jakiegoś peta. Ruscy, którzy ćwiczyli na torze przeszkód, chętnie nas częstowali. Oczywiście przychodziliśmy tam patrzeć, jak trenują, ale o wiele bardziej interesowało nas to, co znajdziemy pod płotem tuż po zakończeniu musztry. Kiedy wpatrywałem się w ziemię w poszukiwaniu niedopałków, usłyszałem Andrzeja.
– Cześć!
– Cześć – rzuciłem szybko i wróciłem do szukania. – Kurwa, jak mi się chce palić!
Andrzej bez słowa wyjął z kieszeni napoczętą paczkę sportów, sprawnym ruchem dłoni potrząsnął zawartością, a z okienka na górze wysunął się papieros. Dorwałem się do niego tak szybko, jakby Andrzej zamierzał za chwilę cofnąć rękę. Już wtedy, jako kilkunastoletni chłopak, uzależniłem się od nikotyny tak skutecznie, że jeden, dwa dni bez papierosa powodowały u mnie napady złości. Wytworzyłem w swojej głowie silne skojarzenie przyjemności z paleniem, nie mogłem się bez tego obejść, a przyjemniejsze było tylko onanizowanie się.
– Wstawaj, idziemy. Czekają na nas. – Andrzej powiedział to tonem, który dawał do zrozumienia, że ma się wydarzyć coś wyjątkowego. – Tylko zmień te ciuchy, bo nas nie wpuszczą – dodał.
– Nie mogę. Ojciec kazał mi iść do kościoła. Muszę się tam pokazać.
Nie odczuwałem potrzeby chodzenia do kościoła. Nie modliłem się, unikałem spowiedzi i rzadko chodziłem do komunii świętej. Wkurwiała mnie hipokryzja ludzi, którzy w każdą niedzielę udawali świętych, a w ciągu tygodnia widziałem i słyszałem, jak ich domy huczały od pijackich libacji, rozrób, a nawet prób gwałtu. Jakby mieli schizofrenię, jakby żyli równolegle w dwóch wykluczających się światach. Widząc to, czułem wewnętrzny konflikt między tym, co oficjalne, a tym, co prawdziwe.
Uzgodniliśmy z Andrzejem, że staniemy przed drzwiami świątyni na kilka minut przed rozpoczęciem mszy, zanim jeszcze ludzie wejdą do środka, tak aby każdy wierny wchodzący