TOPR. Żeby inni mogli przeżyć. Beata Sabała-Zielińska

TOPR. Żeby inni mogli przeżyć - Beata Sabała-Zielińska


Скачать книгу
mówią o zespole stresu pourazowego.

      – Mamy dość częsty kontakt ze śmiercią, ze zwłokami, wielokrotnie w bardzo złym stanie. Czasami to są szczątki ludzkie, niekoniecznie w jednym kawałku – przyznaje Jerzy Maciata. – Zdarzają się roztrzaskane, rozczłonkowane ciała, rozłożone. A jeśli znajdujemy ofiarę po kilku miesiącach, to częściowo nadjedzone przez zwierzęta. Był przypadek zaginionego turysty w okolicy Myślenickich Turni, który odnalazł się dopiero wiosną, i to po tym, jak ludzie wypatrzyli w tej okolicy lisa, biegnącego z ludzką dłonią w pysku. No więc takie rzeczy niestety też się zdarzają.

      – Pamiętam taki rok, że Piotrek Malinowski, który prowadził statystyki, powiedział mi wprost: „Nie będziesz chodził na wyprawy, bo na trzydzieści pięć akcji w roku masz dziewiętnaście trupów” – wspomina Andrzej Blacha. – W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwa razy były tak zwane szklane góry. Ludzie zabijali się dosłownie jeden po drugim. Akurat miałem dyżur na śmigłowcu, od piętnastego grudnia do Bożego Narodzenia. Zabiło się dwadzieścia osób! I to na pozornie bardzo prostych szlakach. Wystarczyło poślizgnięcie, upadek i koniec. Cała kostnica była zajęta, a najgorsze, że rodziny tych ofiar najpierw przychodziły do nas pytać, kto tam leży. Straszne uczucie. Podobnie jak znoszenie zwłok, bo przecież idzie się po to, żeby kogoś uratować. A już najgorsze, jak ktoś umiera w czasie działań ratowniczych. Jeśli idziesz do akcji, w której ktoś spadł z dwustu metrów, to wiadomo, co zastaniesz, i wtedy masz inne nastawienie, ale jak zasuwasz, żeby kogoś uratować, dochodzisz do niego, robisz wszystko, żeby mu pomóc, a on ci odjeżdża w trakcie działań, to zostaje w pamięci na zawsze. Podobnie jak wypadki kolegów i dzieci. Te rany nie zabliźniają się nigdy.

      Kilkanaście lat temu Polską wstrząsnął dramatyczny wypadek kilkulatka, który będąc pod opieką babci, spadł z kopuły Kasprowego Wierchu. Nic nie zapowiadało tak strasznej tragedii, zwłaszcza że babcia, jak tysiące innych turystów, bezpiecznie wjechała z wnuczkiem kolejką na Kasprowy Wierch i podobnie jak reszta spacerowała z nim utartą trasą, wydeptaną ścieżką, dokładnie tam, gdzie podążali inni. Tyle że tego dnia, jak kilka dni wcześniej i kilka dni później, warunki były straszne. Szlaki pokryła cienka warstwa lodu, zamieniając Tatry we wspomniane „szklane góry”. Babcia, schodząc z obserwatorium IMGW na Kasprowym Wierchu, nieświadoma zagrożeń w tak wysokim terenie, nawet jeśli zwracała uwagę na mniej lub bardziej kontrolowane poślizgi dziecka, nie bardzo przejęła się zabawą malucha, który huśtał się na zawieszonej linie oddzielającej szlak od piekielnie stromego Żlebu pod Palcem. W ułamku sekundy dzieciak wpadł do lodowej rynny żlebu i błyskawicznie nabierał prędkości. To było straszne. W centrali TOPR-u rozdzwoniły się telefony od ludzi, którzy jadąc do góry kolejką, widzieli zsuwający się punkcik, za którym ciągnęła się krwawa smuga. Dziecko nie przeżyło, nie miało żadnych szans. Ratownicy, którzy po nie zjechali, z trudem tłumili emocje.

      Niestety, kilka lat później doszło do identycznego wypadku, w tym samym miejscu. Wtedy jeden z ratowników dyżurujących na Kasprowym Wierchu, ryzykując własne życie, zaczął zbiegać do dziecka w rakach. Natychmiast podjął resuscytację, błyskawicznie przyleciał śmigłowiec, ale podobnie jak poprzednio nic nie dało się zrobić.

      – Wszyscy mamy twardą skorupę, ale nawet najtwardsze pękają pod ciężarem takich przeżyć – mówi Jerzy Maciata, dodając, że w TOPR-ze coraz częściej mówi się o konieczności psychologicznego wsparcia. Jednak na razie każdy ratownik radzi sobie ze stresem, jak umie.

      – Tata nie raz opowiadał, jak to po wyprawie „wzieni se flaseckę i poszli nad Sekwanę”, czyli nad Foluszowy Potok, który płynie za Dworcem Tatrzańskim, żeby przegadać sprawę – śmieje się Maria Matejowa-Torbiarz, przywołując słowa swojego ojca, znanego ratownika Stanisława Gąsienicy z Lasa.

      Bywa tak i dziś, choć okoliczności trochę się zmieniły. „Sekwana” wprawdzie wciąż za dworcem płynie, ale alkohol błogo rozlewa się w żyłach w cieplejszych zakątkach Zakopanego.

      – Zazwyczaj po akcjach siadamy gdzieś w karczmie przy piwie i omawiamy to, co wydarzyło się w górach. Chodzi o rozładowanie napięcia – przyznaje Andrzej Maciata. – Kiedy człowiek zmęczony, zmarznięty wraca po kilkunastogodzinnej ciężkiej wyprawie, zwłaszcza zimą, to taka flaszeczka czy kufelek piwa pozwalają złapać równowagę. Alkohol rozgrzewa, puszczają emocje, padają różne głupie teksty i jest albo dużo śmiechu, żartów, pokpiwania z tego czy innego kolegi, albo wręcz przeciwnie, robi się porządna awantura. Kłócimy się, mamy do siebie pretensje i nie przebierając w słowach, wygarniamy sobie prosto w oczy. Zdarza się także, że ktoś zwyczajnie dostanie w pysk. Te rozmowy więc nie zawsze należą do miłych i łatwych, ale muszą się odbyć, to jest rodzaj terapii grupowej.

      Do niedawna (jeśli dziesięć lat wstecz można tak określić) w centrali TOPR-u mieściła się legendarna Karczma u Ratowników, która stanowiła swoisty gabinet terapeutyczny, zresztą nie tylko dla toprowców. Wiem, bo sama „leczyłam się” tam często, ochoczo wracając na terapię. Z pełną odpowiedzialnością mogę więc stwierdzić, że drugiego takiego miejsca w Zakopanem nie było i pewnie już nie będzie, w każdym razie echa tamtych balang pozostaną niezapomnianą częścią nie tylko mojej młodości.

      Stare, skrzypiące drewniane drzwi otwierały drogę do innego świata, czasami przydymionego i melancholijnie cichego, częściej jednak pełnego wybuchów radości. Ściany zdobiły stare liny, narty, haki i uprzęże, a zdjęcia sławnych ratowników nie pozostawiały wątpliwości, w jak zacnym towarzystwie przyszło nam się bawić. Przy wielkich drewnianych stołach siedzieli ci, którzy znali bohaterów tamtych dni, i ci, którzy teraz tworzyli część tej legendy, rozbudzając wyobraźnię ceprów, zachwycając rzeszę turystek, porozumiewawczo przy tym mrugając do swoich. Czegoż ta karczma nie widziała i czegoż nie słyszała! Wkraczając w jej progi, nigdy nie było się pewnym, kiedy i w jakim stanie zdoła się ją opuścić, rzadko bowiem kończyło się na jednym piwku. Cóż było robić, gdy na barze niespodziewanie pojawiało się drugie i trzecie, a w drzwiach, równie niespodziewanie, stawali muzykanci, zachodząc na chwilę, w drodze skądś lub dokądś, a ostatecznie przepadając w karczmie do świtu. Natychmiast robiła się impreza z tańcami na stołach, integrująca wszystkich. Ależ to były czasy! Ależ to były biby! Dziś z rozrzewnieniem je wspominamy, rozumiejąc jednocześnie racjonalne powody zamknięcia tej niezwykle klimatycznej karczmy.

      – Brakuje nam po prostu miejsca. Mamy coraz więcej sprzętu, ratownicy muszą mieć szafki, potrzebowaliśmy też zaplecza socjalnego. Teraz zamiast karczmy jest kuchnia i miejsce do wypoczynku. Niewielki budynek stał się za mały na nasze potrzeby, przydaje się więc każdy dodatkowy metr kwadratowy – tłumaczy Witold Cikowski, zwracając uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt: – Karczma w sercu centrum dowodzenia nie była może najlepszym pomysłem, zwłaszcza że nie do końca była odizolowana od części ratowniczej. W związku z tym zdarzało się, że nagle nocą kręcili się tu pijani ludzie, co dla tych na posterunku nie było komfortową sytuacją. Trzeba jednak przyznać, że miejsce faktycznie było niezwykłe, ale cóż, „selawi”, życie idzie naprzód.

      Rozmowy przy wódeczce o wyprawach to jedno, a merytoryczne omówienie ich na trzeźwo to zupełnie co innego. Takie analizy odbywają się zawsze po akcjach ważnych, trudnych bądź dyskusyjnych i nie mają nic wspólnego z odstresowywaniem się. Uczestnicy wyprawy siadają z kierownikiem akcji i szczegółowo, krok po kroku omawiają działania. Dzięki temu ratownicy wiedzą, co poprawić i na które elementy zwrócić uwagę podczas szkoleń. Tak zresztą było od początku istnienia TOPR-u.

      – Za moich czasów po każdej wyprawie mieliśmy odprawę, na której szczerze rozmawiało się o tym, co wydarzyło się na górze –


Скачать книгу