TOPR. Żeby inni mogli przeżyć. Beata Sabała-Zielińska

TOPR. Żeby inni mogli przeżyć - Beata Sabała-Zielińska


Скачать книгу
konfiguracjach, sprawa nie zostaje gdzieś tam odłożona. Szczerze rozmawiamy o tragediach i chcemy, żeby każdy mógł się wygadać, powiedzieć, co na ten temat uważa. Być może w ten sposób przeżywamy żałobę i odejście naszych kolegów.

      Ten proces odreagowywania i układania sobie w głowie różnych rzeczy u każdego wygląda inaczej, nie da się jednak pominąć w nim roli najbliższych. Wsparcie rodziny jest niezwykle ważne, o ile tę rodzinę się ma. Niestety, wiele małżeństw rozpada się właśnie z powodu nieumiejętności radzenia sobie ze stresem, zwłaszcza że strach i napięcie dopadają nie tylko ratowników. Tego typu praca jest bardzo dużym obciążeniem także dla osób bliskich.

      – Moja żona na przykład nigdy nie pyta, co dzieje się podczas akcji, i ja też jej nic nie opowiadam – przyznaje Maciej Latasz. – Myślę, że działa u niej mechanizm wyparcia: skoro nie wiem o czymś niebezpiecznym, to znaczy, że tego niebezpieczeństwa nie było.

      – Moja żona z kolei za każdym razem, gdy wychodzę do pracy, a więc codziennie, mówi: „Uważaj na siebie” – przyznaje Jerzy Maciata. – Doskonale wie, jakie zagrożenia na nas czyhają, i na pewno bardzo się martwi, ale nigdy nie namawiała mnie, żebym porzucił tę pracę.

      – A u mnie, owszem, były awantury, zwłaszcza po śmierci chłopaków – przyznaje Sebastian Szadkowski. – Dla mojej żony przełożenie było proste: skoro zginęli moi koledzy, mogłem zginąć i ja. I trudno odmówić logiki takiemu myśleniu. Przeprowadziłem z nią poważną rozmowę, tłumacząc, że nie można w ten sposób do tego podchodzić. Skutek był kiepski, dlatego mamy umowę, że po prostu nie rozmawiamy o mojej pracy.

      Nie będzie chyba dużym nadużyciem, jeśli pozwolę sobie na uwagę, że żony ratowników bywają większymi bohaterkami niż oni sami. Z dala od blasku fleszy, od pochwał i gloryfikacji, siedzą w domu, w trwodze czekając na powrót ukochanych, czasami przeżywając piekło niepewności.

      – Pamiętam katastrofę naszego śmigłowca w 1994 roku. Tego dnia poszliśmy z Włodkiem Cywińskim wytyczać zmianę szlaku na Rysy – wspomina Adam Marasek. – Wiele godzin byliśmy poza zasięgiem, o katastrofie dowiedzieliśmy się więc dopiero po zejściu do schroniska w Morskim Oku. Ale całe Zakopane już wiedziało o wypadku, w tym moja żona, która nie mogła się do mnie dodzwonić. Nie miała pojęcia, gdzie jestem, jakie miałem plany i czy przypadkiem nie było mnie w śmigłowcu. Te kilka godzin, zanim się odezwałem, było dla niej gehenną. Ale nie suszyła mi za to głowy, bo nasze żony wiedzą, na czym polega ta praca. Co nie znaczy, że jest im z tym łatwo.

♦ ♦ ♦

      Ratownicy niewątpliwie muszą mieć obok siebie odpowiednie kobiety, czyli takie, które rozumieją ich pasje. Nawet jeżeli same nie uprawiają wspinaczki i nie chodzą intensywnie po górach, to dają przyzwolenie na wykonywanie tak ryzykownej pracy w imię wartości, które dla ich mężów są najważniejsze. Bez takiego wsparcia i rozumienia sprawy nie da się wykonywać tak ciężkiej i obciążającej pracy, mówią toprowcy, dodając jednocześnie, że życie z ratownikiem nie jest sielanką.

      Nie jest to typ zalegający na kanapie, realizujący schemat: praca od 8.00 do 16.00, potem obiad, kapcie i telewizorek. Mając u boku ratownika, niczego nie można przewidzieć i niczego nie można być pewną. Gdzie on jest? Co robi? O której wróci? Czy jeszcze jest na akcji, czy może już po? Jeżeli na akcji, to czy jest bezpieczny? Jeśli po – to gdzie i z kim baluje? W jakim stanie wróci do domu i czy w ogóle wróci? Przecież te legendy o powodzeniu wśród kobiet nie do końca są wyssane z palca i żony, partnerki czy kochanki ratowników muszą się z tym mierzyć.

      – Koło TOPR-u zawsze kręciło się sporo dziewczyn, więc coś w tym jest – przyznaje Andrzej Blacha, przywołując powszechnie znane przechwałki jednego z ratowników starszego pokolenia, który twierdził (tu cytat): „Do pęćset jyk je liczył”.

      Nie ma żadnych dowodów na prawdziwość tego stwierdzenia, nie ma też żadnej skali odniesienia, ratownicy bowiem o relacjach damsko-męskich nie mówią NIC! Można ich łamać kołem, poić alkoholem, zachodzić z prawa i lewa, prosić, błagać i zaklinać, a i tak pary z ust nie puszczą, choć chętnie puszczą oko. Niewykluczone więc, że wizerunkowa „wpadka” seniora, łamiącego świętą zasadę dyskrecji, jest im trochę na rękę, zdaje się bowiem potwierdzać śmiałą hipotezę o szalonym powodzeniu ratowników i ich równie szalonym libido.

      – Pamiętam czasy, kiedy podrywaliśmy dziewczyny na… opaleniznę – śmieje się Apoloniusz Rajwa, który jako emerytowany ratownik czuje się zwolniony z tajemnic zakonu. – Wiadomo, opalony mężczyzna wygląda zdrowo i pięknie, dlatego podczas dyżurów na Kasprowym Wierchu wygrzewaliśmy się w marcowym słońcu, łapiąc cudowny brązowy kolorek, który zniewalał niewiasty. Ależ ci moi koledzy wyglądali! Wodzili na pokuszenie, aż miło było patrzeć!

      Ich pojawienie się w Kuźnicach wywoływało spore zamieszanie, narciarki, nie zważając na ewentualne konsekwencje, gremialnie wzdychały i równie gremialnie ciągnęły adonisów na wódeczkę, po której, wiadomo, działo się to i owo, choć ani to, ani owo nie jest do przytoczenia. Dość powiedzieć, że niektóre koneserki ratowniczej opalenizny co weekend gnały z Warszawy pod Tatry, by z bliska podziwiać obiekty westchnień. Marzec był więc w ratowniczym kalendarzu miesiącem absolutnego, niezmąconego i bezkonkurencyjnego podrywu, nikt bowiem w bladej i zmęczonej zimą Polsce nie mógł równać się z wysmaganym słońcem, jędrnym obliczem bogów zstępujących z tatrzańskiego Olimpu.

      – To prawda, tak było – przyznaje Maciej Pawlikowski, który w tych cudownych czasach podrywu był kandydatem na ratownika. – Znam te opowieści o tłumie turystek, które wiosną zjeżdżały do Zakopanego, by z iskrami pożądania w oczach przyglądać się starszym kolegom, ale cały ten erotyczny boom przypadł głównie na koniec lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wtedy w TOPR-ze było kilku powszechnie znanych lowelasów, którzy owszem, zbierali spore żniwo, spuśćmy jednak na to zasłonę milczenia, wszak są to sprawy alkowy.

      Bujdą na resorach są za to wszelkie opowieści o rzekomych wyuzdanych figlach i ekscesach wyprawianych w schroniskach. Opowieści o biednych zagubionych turystkach szukających pocieszenia w ramionach wysportowanych ratowników są zdecydowanie na wyrost. Oczywiście wszystko zależy od otwartości ratownika oraz jego ramion. Nikt nie zaprzecza, że gdzieś tam ktoś kogoś czasami w nich przymknął, nie przesadzałbym jednak z tworzeniem erotyczno-skandalicznych legend. Ratownicy są bardzo rozsądnymi ludźmi, potrafią trzymać na wodzy swoje emocje, poza tym wiedzą, że afektowane turystki to potencjalnie wielkie kłopoty.

      – Byłam bardzo zazdrosna o swojego męża – przyznaje Maria Matejowa. – Staszek był bardzo przystojny i podobał się kobietom. Widziałam, jak na niego reagują, i choć nie robiłam awantur, bardzo go pilnowałam. Te opowieści o turystkach z maślanymi oczami denerwowały nas, żony ratowników, i budziły niepokój, dlatego byłyśmy bardzo czujne. Mój mąż i jego koledzy lekceważyli nasze obawy i zawsze obracali je w żart. Z drugiej strony doskonale wiedziałyśmy, że żaden z nich nigdy do niczego by się nie przyznał, choćby go ze skóry obdzierali, a nawet gdyby przyłapano go in flagranti. Ta ich ratownicza solidarność była ogromna, jeden za drugiego dałby się pokroić i jeden drugiemu dałby niepodważalne alibi. Jednocześnie byli na tyle nieostrożni, że robili sobie niezbyt wybredne psikusy. Kiedyś po jakiejś strasznie trudnej dwudniowej wyprawie jeden z chłopaków wrócił do domu tak wymęczony, że nie wypakowując się, a nawet specjalnie się nie rozbierając, od razu prasnął się spać. Tymczasem wcześniej koledzy zrobili mu żart. W schronisku, gdzie zeszli coś zjeść, niepostrzeżenie włożyli mu do plecaka biustonosz, który znaleźli w jednym z pokoi. Boże, jaka była straszna afera.


Скачать книгу