Rodzanice. Katarzyna Puzyńska

Rodzanice - Katarzyna Puzyńska


Скачать книгу
ii ukazały się:MotylekWięcej czerwieniTrzydziesta pierwszaZ jednym wyjątkiemUtopceŁaskunDom czwartyCzarne narcyzyNoraCopyright © Katarzyna Puzyńska, 2019Projekt okładkiMariusz BanachowiczZdjęcie na okładce© Maksimenko Taras/ShutterstockRedaktor prowadzącyAnna DerengowskaRedakcjaMałgorzata Grudnik-ZwolińskaKorektaMaciej KorbasińskiISBN 978-83-8169-553-4Warszawa 2019WydawcaPrószyński Media Sp. z o.o02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28 www.proszynski.pl

      Dla K. i M

      In wildness is the preservation of the world

      So seek the wolf in thyself

Of Wolf and Man (Hetfield/Urlich/Hammett), Metallica

      PROLOG

      Rodzanice. Niedziela, 31 stycznia 1999.

      Godzina 23.50.

      Anastazja Piotrowska

      Anastazja usłyszała przeciągłe wycie. A więc to prawda! Wilkołak. Rodomił miał rację. Wilkołak przybył! Legenda o Nocach Odrodzenia jest prawdziwa. Piotrowska popędziła przez śnieg w stronę gospodarstwa Wilków. Musiała to zobaczyć na własne oczy. Nawet jeśli po ciele przebiegał nieprzyjemny dreszcz strachu.

      Psy z hodowli Rodomiła ujadały wściekle. Jazgot sprawiał, że trudno było się skupić. Zwolniła nieco. Zawsze się ich bała. Były dzikie i nieposkromione. Rodomił do tego je podjudzał. Chciał, żeby były jeszcze bardziej agresywne. Bardziej i bardziej.

      Pomyślała, że wdrapie się na szczyt wzgórza i z bezpiecznej odległości będzie obserwować okolicę. Znów przyspieszyła. Światło idealnie okrągłego księżyca odbijało się od śniegu. Było jasno. Niemal jak w dzień. Z tą tylko różnicą, że w dzień cienie nie czają się wśród drzew w mrocznej poświacie.

      Stanęła na szczycie wzgórza, oddychając ciężko. Rozejrzała się. Stąd był najlepszy widok nie tylko na gospodarstwo Wilków, ale i na całe Rodzanice.

      Nagle Anastazja zobaczyła coś, co zmroziło krew w jej żyłach. Przykucnęła natychmiast. Na śniegu była przecież doskonale widoczna. Nie mogła ryzykować zauważenia! To byłoby niebezpieczne! Mogła stać się kolejną ofiarą!

      Z łomotem serca patrzyła na rozgrywającą się scenę. Psy przestały szczekać. Rozszarpywały zaciekle ciało Rodomiła. Wyrywały sobie resztki tego, co po nim zostało.

      Potem nastała cisza.

      KSIĘGA PIERWSZA

2018Dzień

      Rozdział 1

      Plaża w Rodzanicach.

      Wtorek, 30 stycznia 2018. Godzina 12.00.

      Aspirant Daniel Podgórski

      Aspirant Daniel Podgórski wpatrywał się w ciało leżące na śniegu. Dziewczyna miała zamknięte oczy i spokojną twarz. Wyglądała niemal, jakby spała. Oczywiście gdyby nie krew na czole i wokół ciała. Surrealistyczne wrażenie potęgował stary koc, którym została przykryta.

      – Jakby jej kurwa jeszcze mogło być zimno – mruknął Paweł Kamiński. – Nie to, co nam. Normalnie pizga złem. Pierdolona zima musiała akurat teraz przyjść. Że też jakiemuś złamasowi chciało się ją zajebać akurat teraz. Zamiast siedzieć w cieple. W domu. Jak normalni ludzie. Kurwa.

      Zawiało jeszcze mocniej. Daniel otulił się szczelniej kurtką, ale podmuchy lodowatego wiatru zdawały się bez trudu przenikać przez materiał. Mróz szczypał boleśnie w twarz.

      Od wczoraj pogoda zmieniła się diametralnie. Do tej pory zima obchodziła się z nimi całkiem łagodnie. Bezśnieżne święta rozczarowały niektórych, ale Podgórski przyjął je ze spokojem. Przynajmniej nie trzeba było latać z łopatą i odśnieżać.

      Wszystko zmieniło się wczorajszej nocy. Prószyło wprawdzie delikatnie przez cały dzień, ale po dwudziestej rozpętała się prawdziwa zamieć. Padało tak, że wydawało się wręcz, iż człowiek oddycha śniegiem. Daniel ledwo dotarł do stajni, żeby pozamykać drzwi. Konie kręciły się po boksach niespokojnie. Nie dziwił im się. W tej nagłej zmianie aury było coś złowrogiego. Zły omen, mruknęła wtedy Weronika.

      Policjant spojrzał na ciało martwej dziewczyny. Zły omen. Najwyraźniej.

      – Paweł, trudno oczekiwać, że morderca będzie zabijał na twoje zamówienie w środku sierpnia – zaśmiała się Emilia Strzałkowska. – Nie wiem, czy dożyjemy.

      Policjantka opatuliła się w puchową kurtkę i wciągnęła czapkę z wielkim pomponem. Nie wyglądała zbyt poważnie, ale kto by się tym teraz przejmował. Chodziło o to, żeby się ogrzać. Każdy robił, co mógł.

      – Poza tym zabójcy to na ogół nie są normalni ludzie – wtrącił się Marek Zaręba.

      – Kurwa – warknął Kamiński, kopiąc hałdę śniegu obok ciała. – Nawet prorokowi1 się nie chciało przyjechać. Całą robotę my musimy odwalać.

      Zaręba i Kamiński ubrani byli w granatowe mundury, kurtki i służbowe czapki uszatki. Daniel im nie zazdrościł. W takich chwilach praca w wydziale kryminalnym i możliwość noszenia cywilnych ubrań były błogosławieństwem. Można na siebie włożyć tyle warstw, ile się tylko zapragnie.

      Koledzy przyjechali na miejsce od razu po wezwaniu. Z posterunku w Lipowie mieli najbliżej. Zabezpieczali teren, póki nie zjawiła się grupa z komendy. Ponieważ byli tu dłużej od Daniela i Emilii, przemarzli do szpiku kości. Na zamarzniętym jeziorze nie było żadnej ochrony przed wiatrem i mrozem.

      – Niech pan uważa, panie Pawle – powiedział z uśmiechem doktor Koterski. – Chyba nie muszę mówić, że tu wszędzie może być jakaś rzecz potencjalnie istotna. To miejsce zbrodni.

      – Ziółek i reszta już skończyli tu grzebać – mruknął Kamiński, ale zatrzymał nogę w połowie ruchu. Kolejna zaspa została oszczędzona.

      Szef techników ze swoją ekipą wycofali się na brzeg, kiedy Daniel, Emilia, Paweł i Marek podeszli, żeby porozmawiać z Koterskim. Lód zdawał się wprawdzie stabilny, wzmocniony jeszcze nagłym spadkiem temperatury, ale co jakiś czas słychać było złowieszcze trzaski. Nie chcieli ryzykować, że pęknie pod ciężarem ich wszystkich.

      – Oczywiście kurwa pieprzona Laura musiała mnie wrobić w sterczenie na pierdolonym lodowisku – mruknął Kamiński z wściekłością. – Tak to jest, jak się z baby robi szefa. Nic nie jest tak, jak powinno. Co za sucz.

      Daniel i Marek wymienili spojrzenia. Czekali, aż Emilia zaprotestuje, słysząc te słowa, ale o dziwo milczała. Może Pawłowi upiekło się dlatego, że w plotkach, które obiegły ostatnio Lipowo, zapewne kryło się przynajmniej ziarno prawdy. Podgórski wolał nie wnikać. Trzymał się od tego z daleka.

      – I ta pedalska czapka – ciągnął Kamiński zupełnie niezrażony ich spojrzeniami. – Wyglądam jak jakiś Rusek czy inny. Kurwa. Dobrze chociaż, że nie ma dziennikarzy. Nikt mi nie jebnie fotek.

      Znów mocniej zawiało. Człowiek zaczynał mieć wrażenie, że znalazł się na biegunie północnym. Daniel sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów w nikłej nadziei, że wątły płomyk trochę go ogrzeje.

      – Przestań się nad sobą rozczulać – ofuknęła Kamińskiego Strzałkowska. Nareszcie Emilia zareagowała tak, jak można się było spodziewać. – A ty przestań kopcić jak lokomotywa. To jest miejsce zbrodni. Nie wiem, czy to do ciebie dotarło.

      – Brakowało


Скачать книгу