Zranić marionetkę. Katarzyna Grochola
robić w tym gabineciku w towarzystwie obcej kobiety?
– Ja? Tu?
– Nie wiem, czy tu. Gdziekolwiek. Na co miałaby pani ochotę?
– Napić się – powiedziała, chociaż nie była to prawda. Alkoholu używała niezwykle rzadko. Czasem z Viki, w przeszłości.
– Mam wodę.
– Myślałam o czymś mocniejszym – skłamała po raz kolejny.
– Nie chcę podawać pani słów w wątpliwość, ale pani mina trochę przeczy temu, co pani powiedziała… – Była czujna, nie można jej tego odmówić.
– Nie wiem, na co miałabym ochotę. Czy mogę skorzystać z toalety?
– Proszę bardzo, drugie drzwi po prawej stronie.
Spojrzała na siebie w lustrze i zobaczyła przestraszoną, zaciętą twarz. Przemyła policzki zimną wodą, a potem nachyliła się do kranu i piła łapczywymi łykami wodę z lekkim posmakiem chloru. Wytarła twarz w papierowy ręcznik i wrzuciła go do kosza pod umywalką. Łazienka sterylna, niczego, co by cokolwiek mówiło o terapeutce. Papier toaletowy, mydło, ręczniki papierowe. Kosz. Kibel. Umywalka. Żadnego zapachu, sprayu, żadnej szafki, nic.
Wróciła do pokoju, zamknęła za sobą drzwi i usiadła ponownie na fotelu.
– Naprawdę miała pani ochotę na alkohol?
– Nie – wzdrygnęła się. – Oczywiście, że nie.
– Powiedziała tak pani, żeby mnie sprowokować?
– Tak – przyznała Weronika.
– Czy jest pani na mnie zła? – Terapeutka nie wydawała się przejmować jej wyznaniem.
– Chyba tak. – Wzięła głęboki oddech.
– Wie pani dlaczego?
– Bo i tak nie może mi pani pomóc.
– Myślę, że mogę. – Terapeutka leciutko się uśmiechnęła.
– Nie sądzę.
– Czyli mamy inne zdanie na ten sam temat. Ale nie będę pani przekonywać.
– Dlaczego? Przecież od tego pani tu jest – powiedziała Weronika i nawet nie zawstydziła się swojego tonu. Nieprzyjemnego.
– Myślę, że nie potrzebuje pani mojego namawiania. Ja po prostu tutaj jestem. A pani zdecyduje.
– O czym?
– Czy zaryzykować.
– Zaryzykować co?
– Czy można mi zaufać.
Weronika wzięła głęboki oddech i postanowiła nie odpowiadać.
Siedziały znowu w milczeniu. Sweter pod szyję, spódnica prawie do kostek. Kto się tak ubiera? Buty ładne, sama by takie mogła nosić. Lekko ścięty obcas i zaokrąglone z przodu. Wygodne i modne. Żadnych nosków wydłużających się w nieskończoność.
– O czym pani myśli?
– O pani butach – odpowiedziała szczerze.
– Bardzo wygodne. – I znowu uśmiech.
– I ładne.
– Dlatego je kupiłam – uśmiechnęła się.
Co one, ćwiczone są w tych uśmiechach? Z tego magisterium robią?
– Gdzie? – zapytała Weronika i prawie pożałowała.
– Kupiłam na Marszałkowskiej przy „Prosciutto”. Zna pani tę knajpkę?
Kiwnęła głową.
– Proszę tam podjechać, to mały sklepik, przed „Prosciutto”, jak się jedzie od centrum. Niewiele osób wie, że tam jest sklep. Schodkami w dół, po prawej stronie, po lewej jest krawiec.
– I co? Będziemy obie miały takie same buty? – Podniosła wzrok ze zdziwieniem.
– A cóż to komu przeszkadza? – Terapeutka uśmiechnęła się. – Godzina minęła. – Wskazała ręką na zegar.
Weronika podniosła się, to był wyraźny znak, że koniec. Wyjęła pieniądze, zapłaciła i podeszła do drzwi.
– Do widzenia – powiedziała, a potem wbrew sobie dodała: – To mam przyjść za tydzień o tej samej porze?
Nie podniosła oczu, wpatrywała się w ręce terapeutki, która wzięła pieniądze, otworzyła szufladę w biurku, schowała je.
– Tak byłyśmy umówione. Będę na panią czekać – usłyszała Weronika i obręcze wokół piersi odrobinę się poluzowały.
Wyszła na ulicę i przyspieszyła kroku. Samochód zostawiła przy sąsiedniej ulicy, tu nie było miejsca. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu i chciała, żeby już było za tydzień.
Tak wyglądała pierwsza sesja Weroniki, dawno temu.
Nie znaczyło to wcale, że nagle nabrała zaufania, o nie. Ale przynajmniej mogła z kimś porozmawiać. Podroczyć się. I ten ktoś jej słuchał – to chyba było najważniejsze. Nie czuła się w obowiązku zalania terapeutki całym błotem przeszłości. Po prostu rozmawiały. Ale przez pierwsze trzy miesiące Weronika była bardzo sprężona, żeby nie powiedzieć za dużo. Już i tak przyznała się do próby samobójczej i do tych strasznych dni spędzonych w szpitalu psychiatrycznym. Do tego koszmarnego poczucia niemocy, kiedy przywiązana do łóżka w jakiejś, wydawało jej się, obskurnej sali, wyła, żeby ją wypuścić. I cieni jakichś osób przychodzących do niej obojętnie i ładujących w nią zastrzyki, po których odpływała. Do bólu przegubów, które aż piekły, opatrunki były wprawdzie zmieniane codziennie, ale nikt nie odwiązywał pasów. Najbardziej bolało ją to, że została uznana za wariatkę, taką samą jak inni wrzeszczący po nocach albo leżący z nieprzytomnym wzrokiem wlepionym w sufit, odczłowieczeni ludzie, kawałki rzeczy przebrane w ludzkie nieforemne ciała, przetaczane z boku na bok przy zmianie pościeli lub przewijaniu.
Była cewnikowana, mocz spływał do worka powieszonego na ramie łóżka, pamięta to uczucie przerażenia, że teraz nie będzie się mogła podnieść nawet do łazienki.
Wenflon wbity w żyłę na nodze też sprawiał ból.
Najpierw nie rozumiała, gdzie jest, potem nie rozumiała, skąd się tu wzięła.
Czuła się jak w koszmarnym filmie, jakby ktoś ją żywcem przeniósł do książki Kafki.
Słyszała krzyki innych pacjentów, czasem polecenie lekarza, nie wiadomo, czy dotyczące jej, czy kogoś innego:
– Promazin tutaj.
Kiedyś usłyszała, jak pielęgniarki przy niej rozmawiają, tak jakby ona była głucha lub jakby jej nie było w ogóle, o śmierci jakiegoś pacjenta spod dwunastki:
– Dostał zwiększoną dawkę kwetiapiny i wprowadzili klonazepam – to co się dziwić, że zszedł? Zatrzymanie akcji serca i tyle.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу