Zranić marionetkę. Katarzyna Grochola
skurczony ze strachu do granic możliwości.
A potem ogarnęło go coś w rodzaju spokoju. Jakby trochę oddzielił się od siebie. Jakby stanął z boku. Zarejestrował z pewnym zdziwieniem, że jednak wydobył z siebie dźwięk, głęboki, taki, jakim niedojona dawno krowa informuje, że już czas na dojenie. Prosto z brzucha, dźwięk, który rozszedł się po wnętrznościach i tam został.
– Jak będziesz grzeczny, to zabiorę cię do Brygidki, do Kuki – usłyszał i w tej samej chwili z zakamarków niepamięci przedarło się wspomnienie tego zdania.
To nie do niego mówiono.
To on mówił.
– Jak będziesz grzeczna, to tatuś cię zabierze…
I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest po wszystkim.
Porucznik Natan miał zamęt w sercu i w głowie.
A przecież Joana była jego marzeniem. Poznał ją półtora roku temu, kiedy na dwa miesiące skierowali go do drogówki.
Był z gruntu uczciwym człowiekiem, wychował się na dobrych starych wzorcach wpajanych przez ojca i dziadka; matka umarła na raka okrężnicy, kiedy miał siedem lat. Wiedział, co jest uczciwe, a co nie.
Dwa miesiące w drogówce wspominałby jak koszmar, gdyby nie Joana.
Skierowany na patrol z suszareczką, wiedział od kolegów, że teraz może się wykazać. Pijany kierowca potrafił bardzo hojnie obdarować zatrzymującego. A i trzeźwi dawali naprawdę dużo, żeby tylko nie stracić prawa jazdy.
Porucznik Natan miał nieodparte wrażenie, iż ludzie wyssali z mlekiem matki przekonanie, że każdego można kupić. Że wszystko jest kwestią ceny. I z każdym dniem, od chwili narodzin, nabierali pewności w tym względzie.
Otóż być może to była prawda. Być może dotyczyła każdego. Z jednym jedynym wyjątkiem. Porucznika Natana nie dało się ani kupić, ani przekupić, ani przekonać, ani wynagrodzić na zapas, ani skaptować. Porucznik Natan był nieugięty, jeśli chodzi o priorytety. Po prostu wiedział, że pewnych rzeczy się nie robi. Kierował się w życiu doktryną zaszczepioną mu przez ojca i dziadka, dla których niekwestionowanym autorytetem był pewien profesor i jego słynne zdanie: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Z całą pewnością opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto”.
Jeśli kogoś nie karał mandatem, to nie dlatego, że pojawiała się okazja to zarobku, tylko dlatego że tak decydowało jego sumienie. Trzeba mieć trochę czasu, żeby się zastanowić.
Rodzina z dzieckiem zarzyganym po kokardę, parkująca w miejscu niedozwolonym – upomnienie – był przecież człowiekiem.
Prowadzący pod wpływem – zatrzymanie prawa jazdy. Zawsze i nieodwołalnie, z tego samego powodu – był przecież człowiekiem.
To były jasne, klarowne zasady, od których nie uznawał odstępstw.
Po tygodniu nie było chętnego do pełnienia z nim służby. Koledzy patrzyli na niego, jakby był z wewnętrznego albo donosił (do czego by się nigdy nie posunął), traktowali go jak trędowatego, obchodzili z daleka, z niepokojem, przez kogo, kurwa, on jest nasłany, ale nie posuwali się do przemocy.
Był samotnym wilczkiem, bo nawet nie wilkiem, traktowany bardziej jak niebezpieczny kundel, przez pomyłkę spuszczony z łańcucha.
Przez te dwa miesiące, które cierpliwie przeczekiwał w nadziei na przeniesienie z powrotem do dochodzeniówki, stał się mniej rozmowny, coraz bardziej pozbawiony złudzeń, ale pozostał nieprzekupny.
Stanie na mrozie i pilnowanie niesfornych kierowców nie było jego przeznaczeniem, pracę wykonywał jednak sumiennie, studiując jednocześnie prawo karne. No i czytał. Dużo czytał – w samochodzie miał Stulecie detektywów, Godzinę detektywów i rodzimego Skorpiona z Wydziału Terroru. Skorpiona do dziś traktował jak ukochane dziecko, bo dzięki niemu został tak szybko przeniesiony do dochodzeniówki.
Pewnie by te dwa miesiące wymazał na dobre z pamięci, gdyby nie pewien dzień, pamięta go jak dziś, dwudziesty pierwszy grudnia, godzina siedemnasta, już ciemno. Akurat ten grudzień w niczym nie przypominał zimy, raczej wczesną wiosnę, było ciepło, powyżej ośmiu stopni, ale i tak gorączka świąteczna ogarnęła kierowców jak dżuma.
Joana prowadziła trzeci samochód, który zatrzymał, niebieski sedan o niespotykanym kolorze, musiał być sprowadzony na indywidualne zamówienie, ponieważ ten kolor w krajowym przemyśle samochodowym nie występował.
Podniósł lizak i skierował wóz na pobocze, na wyświetlaczu pojawiła się liczba osiemdziesiąt cztery, dwadzieścia cztery kilometry więcej niż dopuszczalna prędkość w tym terenie.
Czasami masz przeczucie, że coś się stanie. Coś wisi w powietrzu. Wstajesz rano i wiesz, że dziś jest ten dzień, że coś się zdarzy.
Ale porucznik Natan tego dnia wstał tak samo jak każdego innego dnia, obudził go dźwięk dzwonka telefonu, szósta trzydzieści, niezależnie od pory roku zawsze taka sama, a potem rutynowe codzienne czynności: piętnaście minut gimnastyki – właściwie głównie pompki, prysznic, zawsze kończony lodowatym strumieniem, kawa, do kawy wiadomości z ulubionego programu radiowego, bez śniadania, i dopiero wtedy mógł rozpocząć dzień.
Jeśli nie miał służby i nie spieszył się do pracy, zaczynał od książki lub przeczytania wczorajszych notatek, z których potem pisał sprawozdania.
W niedzielę wyjeżdżał poza miasto z rowerem na dachu, parkował poza wytyczonymi i obleganymi trasami turystycznymi, wsiadał na rower i jechał w nieznane. Zdarzało mu się robić nawet siedemdziesiąt kilometrów, mięśnie twardniały od pedałowania, a słodkie uczucie zmęczenia, kiedy wracał do domu, nie mogło się równać z niczym innym.
Ten dzień zaczął się dla niego tak samo i pewno znalazłby się w terminarzu takich samych zapomnianych dni, gdyby nie dziewczyna siedząca w szafirowoniebieskim samochodzie.
Jeszcze jej nie widział, podszedł z lewej strony, przepisowo, przedstawił się, podał swój stopień, imię i nazwisko i poprosił o dokumenty.
– Proszę pana – dobiegł go głos jak z nieba – a co ja zrobiłam?
– Dokumenty wozu i prawo jazdy – powtórzył.
– Przekroczyłam prędkość? O Boże, znowu?
Porucznik Natan był profesjonalistą.
– Nie wiem, co pani zrobiła znowu, wiem, z jaką prędkością jechała pani przed chwilą.
Drzwi się uchyliły i zanim zdążył zaprotestować, kobieta wysiadła z samochodu.
Gdzie tam kobieta! Z samochodu wysiadło zjawisko. Szczupłe, o delikatnej pociągłej twarzy, z ogromnymi oczami, które patrzyły na niego z uległością najpiękniejszego szczeniaka na ziemi.
– Proszę nie wysiadać z wozu – powiedział porucznik Natan bezsensownie i parę chwil za późno.
Kobieta uśmiechnęła się, a w jej oczach zabłysły najbardziej urocze chochliki, jakie miał okazję widzieć.
– Nie jestem w wozie.
Patrzył na prawo jazdy, Joana Strumień. Joana, nie Joanna.
Imię było tak samo dziwne i piękne jak ona.
– Muszę wypisać mandat. Osiem punktów karnych – kontynuował, karcąc sam siebie za wyniosły ton.
– Proszę… Nie możemy tego inaczej załatwić?
Zastanawiał się przez moment, czy to prowokacja, próba przekupstwa, i jak ma zareagować, bo zwykle na taki tekst reagował natychmiastowo