Zranić marionetkę. Katarzyna Grochola

Zranić marionetkę - Katarzyna Grochola


Скачать книгу
na taras, a taras wisiał nad bardzo zadbanym ogrodem. Na podjeździe było miejsce nie tylko na ich trzy samochody, ale również na jego starego opla. I to wszystko prawie w centrum miasta, gdzie za każdy metr kwadratowy trawy płaciło się niemal tyle, ile za metr jego kawalerki.

      Joana była cudowna i nie dawała mu poznać, że to jednak nie ich dom, tylko mamusi i tatusia – znakomicie sytuowanych przedsiębiorców ze znajomościami wszystkich i wszystkiego.

      Minister zdrowia?

      Nie ma problemu, jeden telefon rozwiązuje sprawę.

      Komendant stołecznej?

      Natan, jeden telefon i pracujesz, gdzie chcesz.

      Komunikacja?

      A komu trzeba coś załatwić? Trzeba się skontaktować z Grzegorzem.

      Samochody oclić? Sprowadzić? Na kiedy potrzebujesz?

      To kwestia jednej rozmowy z… – i tu padały imiona, czasem nazwiska, czasem funkcje.

      Dom z bali?

      Zadzwonię do Bartka na Kaszuby.

      Złe wyniki rentgena?

      Dzwonię do profesora Zenobiego.

      Na początku był powalony uprzejmością jej rodziców.

      Uprzejmością, otwartością, gościnnością, przyjacielskością i tak dalej, wszystkimi innymi „ościami”.

      Ale kością w gardle mogą stanąć i te ości, o czym przekonał się już przy pierwszej wspólnej kolacji „w naszym wspólnym domu” – jak podkreślała Joana.

      – Zaprosiłam do nas rodziców, nie masz nic przeciwko temu?

      Nie miał, choć się zdziwił, z rodzicami mijali się rano na podjeździe, gdzie stały zaparkowane samochody, Joana schodziła na dół do matki przynajmniej parę razy dziennie, żeby poplotkować, a uroczysta kolacja – pierwsza wspólna „w naszym wspólnym domu” – odbyła się trzeciego dnia po jego wprowadzce.

      – Mam nadzieję, że będziesz się tu czuł jak u siebie – powiedziała matka Joany i dodała: – Dzisiaj wypijemy brudzia. Więc od razu mówmy sobie na ty. Ja jestem Elżbieta.

      – Natan, będę zaszczycony – odpowiedział po chwili zaskoczony porucznik.

      W trakcie kolacji dowiedział się o wspaniałych perspektywach, jakie roztaczają się przed Joaną i nimi dwojgiem, o możliwościach rozwijających się jak czerwony dywan (tu chichot), które trzeba wykorzystywać, póki można, słuchał o planach na ich wspólne życie, a brzmiało to tak, jakby cała czwórka, czyli on, Joana i jej rodzice, mieli wylądować wieczorem we wspólnym łóżku – po ustaleniu liczby dzieci, które mieli spłodzić właśnie tego wieczoru.

      – Mimo różnic oczywiście, które was, ciebie, kochanie, i Natana, jednak różnią.

      Mimo jednak występujących różnic, które ich różniły, udało się pozbyć rodziców przed pierwszą i resztę nocy spędzić upojnie, co było zasługą tym razem wyłącznie Joany, jakby czuła, że pomysł z kolacją nie bardzo wypalił, i starała mu się to wynagrodzić.

      Ale kiedy po przyjściu z łazienki (zawsze musiała wziąć prysznic po seksie) powiedziała, że liczy na to, że tak właśnie będzie zawsze, poczuł ten nieuzasadniony zamęt po raz pierwszy.

      Natknął się na Elżbietę od razu następnego dnia po południu.

      Wychodził z łazienki w ręczniku owiniętym dokoła bioder, do pracy szedł na popołudnie i prawdę powiedziawszy, spróbował, do czego go wszyscy namawiali wczoraj – czuć się swobodnie, czuć się jak we własnym domu.

      – Ojej – jęknęła pani Elżbieta, od wczoraj Elżbieta, i zasłoniła teatralnie ręką oczy. – Bardzo przepraszam, u nas się wkłada szlafrok. Ja tylko przyszłam po pranie. Zostawiaj brudne ubrania tutaj – wskazała na duży kosz stojący w przedpokoju pod lustrem w grubych, siermiężnych drewnianych ramach – to je wezmę na dół i dam do wyprania pani Uleńce. Joana tak robi.

      Stał przed nią jak idiota, z lekko wilgotnym torsem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach w obronnym geście, jakby był kobietą złapaną na golasa przez podglądacza.

      – Ja sam piorę swoje rzeczy – powiedział, czując, że głos mu zadrżał niebezpiecznie.

      – Nie szkodzi. – Elżbieta machnęła ręką, przysiągłby, że lekceważąco. – Teraz będzie inaczej. Joanka nie ma tu przecież pralki! – dokończyła z wyrzutem, jakby to była jego wina.

      Wystarczająco trudno było mu się przyzwyczaić do ciągłej obecności Joany, którą przecież uwielbiał. Ale była przy nim cały czas, z wyjątkiem krótkich wizyt u kosmetyczki i długich u fryzjera, paru godzin kursów z malarstwa i kawki z mamą – „Ona się czuje taka samotna, jak taty nie ma”.

      Przyszłej teściowej w pustym mieszkaniu się nie spodziewał.

      Kiedy Joana pojawiła się w drzwiach, był gotów do wyjścia.

      Zarzuciła mu ręce na szyję, a on poczuł, że chce ją porwać do swojego małego mieszkanka, bez widoku na ogród, ba, nawet bez balkonu, wrócić do siebie, razem z nią, rzucić ją na materac na podłodze i kochać się bez tchu i bez nasłuchiwania, czy ktoś lub coś jest obok, nawet jeśli tylko tu są możliwości do wykorzystania i szerokie perspektywy na przyszłość.

      – Idziesz? Trzeba ci znaleźć jakąś fajną pracę. Ojciec to załatwi – stwierdziła, przytulając się do jego szarego swetra.

      Znowu mu zapachniało wiosną, ale poczuł mrowienie na plecach.

      – Mam fajną pracę – odparł.

      – Będziesz miał fajną pracę wieczorem, a teraz całuj – powiedziała i nadstawiła usta, a usta miała słodkie i pachnące poziomkami.

      Kiedy go całowała, przestawał myśleć i przestawał się obawiać czegokolwiek. Przestawał też słyszeć i rozumieć, co do niego mówi. Ważne były tylko te poziomki.

      Oderwał się od niej z trudem. Ale naprawdę musiał już wychodzić.

      – Muszę iść, mamy trupa. – Odsunął ją od siebie najbardziej łagodnie, jak mógł.

      – Trupa! – prychnęła. – Trup ma być lepszy niż ja?

      Uśmiechnął się i pogłaskał ją po policzku.

      – Ty jesteś najlepsza na świecie. Lecę.

      A teraz, dojeżdżając do domu denata, czuł, jakby wszystko wracało na swoje miejsce, jakby z nierzeczywistości przenosił się na znane sobie tereny, gdzie nareszcie mógł być sobą.

*

      Jechała do hospicjum dość wolno.

      Całe miasto stało.

      Dłubała w radiu. Przełączała kolejne stacje, chcąc znaleźć tę, na której co kwadrans podawano informacje o stanie dróg – czyli przejezdności w stolicy. Ot, takie nowe słowo, przejezdność.

      O tej godzinie nie powinno być jeszcze korków – specjalnie wybierała tę porę na odwiedziny, żeby omijać ruch, żeby zdążyć przed szesnastą, a wracać do domu po osiemnastej. Kiedy już przewalą się wracający z pracy.

      Ona na szczęście miała wolny zawód i mogła pracować w dowolnych godzinach.

      Ale dzisiaj musiało się coś wydarzyć, co zaburzyło porządek na warszawskich ulicach. Stała już piętnaście minut na zjeździe z Puławskiej, światła się zmieniały co parę minut, a w lewo samochody w ogóle nie skręcały. Niestety, ominęła wcześniejszy zjazd, na którym nie było korków, i teraz nie mogła się


Скачать книгу