Vera. Anne Swärd
byłam przekonana, że Ivan był taki, jak jego letnie dni: spacerujący wzdłuż brzegu morza, grający w kanastę bosonogi lekarz. Wtedy jeszcze nie wiedziałam nic o jego życiu zimą. Założyłam, że t o było całe jego życie, że dom nad wodą był jego d o m e m. Przekonana o tym, powiedziałam mu „tak”, może nie tyle jemu, ile miejscu: wydawało mi się, że będę w stanie tam żyć. Smagane wiatrem nadmorskie łąki porośnięte rokitnikiem i krzewami pigwowca. I światło, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Niebo tak wysokie i morze tak szerokie, że widziane z góry, z wydm, wydawało się bezkresne. Morze, którego toń kołysała i żywych, i umarłych.
Smagany wiatrem dom leżał samotnie niemal nad samym brzegiem. Duży, prosty i szary jak kawałki drewna, które słona morska bryza wyrzucała na brzeg. Widok na wszystkie strony świata. Na przechodzące w błękit morze i nadbrzeżną łąkę, na której hasające swobodnie konie wzniecały białe tumany wapiennego pyłu. Na surowy teren poligonu, gdzie wojska pancerne ćwiczyły strzelanie, aż po bogate w zwierzynę lasy w głębi lądu.
Świat tak odmienny od tego, z którego przybyłam. Tutaj powietrze było gęściejsze, słone i ciepłe, naleśniki były grubsze, ryby tłuściejsze, dni dłuższe, światło bardziej intensywne. W tym miejscu wszystko, co zostawiłam, wydawało się nierzeczywiste, dlatego łatwiej było mi tu oddychać. W krótkich momentach potrafiłam nawet zapomnieć, skąd przybyłam i jak się tu znalazłam.
Istnieje tajemnica przyrody, której nikt nie potrafi wytłumaczyć. Jak trawa morska poddana presji takich mas wody może kołysać się w niej, jakby była w stanie nieważkości? Czasem, kiedy nie mogłam zasnąć, miałam przed oczami ten obraz: gronorosty kołyszące się tak nieskończenie łagodnie na dnie morza. I wtedy myślałam, że właśnie taka powinnam być. Przejść w stan nieważkości i mimo presji kołysać się łagodnie, nawet jeśli wydawało się to niemożliwe.
Wędrowny krawiec przybył i zdjął mi miarę. Chociaż na początku miałam po prostu prowadzić Ivanowi dom, to przecież musiałam mieć jakieś ubranie. Krawiec miał ze sobą trzy różne kupony materiału do wyboru, Ivan zamówił po sukience z każdego, do tego koszulę nocną z jedwabiu z Bembergu w kolorze łososiowego różu i jasnoniebieską bieliznę z cienkiego błyszczącego materiału. Nigdy w życiu nie miałam na sobie czegoś równie delikatnego. Czułam się niemal naga, przesuwałam dłonią po jedwabistej tkaninie, żeby się przekonać, że jednak nie. Nigdy nie miałam ubrania szytego na miarę, które nie byłoby używane, poprawiane, z którego ktoś nie wyrósł, które nie było cerowane, łatane, podłużane. Nigdy nie miałam takich ładnych sukni, a jednak… Nie czułam w nich ciał innych, nie czułam w nich ciał moich sióstr i brakowało mi tego.
Codziennie przychodzili młodzi rybacy z portu i pytali o Ivana. Złowione ryby pływały w wiadrze z wodą albo leżały już sprawione w skrzynce po śledziach. Ivan zawsze kupował to, co mu oferowali. „Chłopcy bez względu na pogodę wstają w środku nocy i wypływają w morze w swoich nędznych łupinach, ryzykując życie dla kilku mizernych śledzi” – mawiał. Więc nawet jeśli tak naprawdę niczego nie potrzebowaliśmy, kupował to, co mieli do sprzedania. A potem, kiedy ryby zaczynały cuchnąć, zakopywałam je za domem.
Wieczorami Ivan szedł brzegiem na południe do osady rybackiej. Niekiedy brał swojego austina w kolorze czerwonego wina i jechał drogą wzdłuż nadmorskich łąk, wzniecając tumany białego kurzu. Wracał późno i bez samochodu. Powolnym krokiem wędrował wzdłuż linii wody z butami w ręku i marynarką przerzuconą przez ramię. Późnym popołudniem, kiedy już odespał kaca i zmęczenie, wracał do osady po samochód. Niekiedy przywoził papierosy, które nadawały się do palenia, w przeciwieństwie do oferowanych przez młodych rybaków: suchych, z przemytu, które po prostu się spalały. Bieżącego wydania krajowego dziennika nie można było kupić, dostępne było jedynie wydanie z poprzedniego dnia, dlatego o zakończeniu wojny Ivan dowiedział się dwa dni po fakcie. Dobre wiadomości kazały na siebie czekać. Gdyby jednak zaczęła się jakaś nowa wojna, to przez kilka dni bylibyśmy tego szczęśliwie nieświadomi. A jeśli ktoś w ogóle nie czytał gazet, jak wielu okolicznych ciężko pracujących ludzi, można było żyć w przekonaniu, że na świecie w ogóle nie ma zła.
Byłam zbyt nieśmiała, żeby się kąpać na oczach Ivana. Szłam nad morze tylko wtedy, kiedy wiedziałam, że przez jakiś czas go nie będzie. Rozbierałam się na gorącym piasku, wkładałam biały kostium kąpielowy, który od niego dostałam, z troczkami zawiązywanymi na szyi, i wchodziłam do wody. Morze, nawet gdy było wzburzone, działało na mnie kojąco. Nie potrafiłam pływać, ale to mi specjalnie nie przeszkadzało, ponieważ myśl o tym, że mogłabym utonąć, nie przerażała mnie. Niekiedy podpływali młodzi rybacy, mimo że Ivana nie było w domu. Byli tak do siebie podobni, że aż trudni do rozróżnienia: płowi blondyni, opaleni, żylaści, twarze mieli oblepione rybią łuską, która lśniła w słońcu. Nie potrafiłam ich rozróżnić ani powiedzieć, ilu ich naprawdę było, ale tak czy inaczej nigdy nie przychodzili w pojedynkę. I patrzyli na mnie, jakby się zastanawiali, skąd ja się tu wzięłam – a przede wszystkim: czego tu szukam? Przywykli do tego, że Ivan zawsze był sam. Pytali o niego, używając długich wymyślnych zwrotów, nie rozumiejąc, że ich nie rozumiem. Nie pojmowałam, dlaczego Ivan nie był w stanie im odmówić. Bez przerwy wynajdował jakieś nowe rzeczy, które pragnął kupić. Cała niewielka załoga zaopatrywała go we wszystko, czego nie potrzebował: w nadpsute ryby i butelki skwaśniałego mleka, w napój słodowy, piwo, słoiki z marynatami błyszczącymi niczym trucizna, w świeżo upolowaną zwierzynę, dzikie króliki, kuropatwy, leśne gołębie. W skóry gronostajów i wiewiórek, naftę, słodką chałkę, która przywierała do podniebienia, worki z drewnem, w dachówkę domowego wyrobu i woskowe świece czy ręcznie robione sznury. Nierzadko także butelki, które zmieniały właściciela gdzieś na morzu.
Rybacy przywykli mierzyć wszystko dłońmi, garściami. Dwie garści były bardzo przydatną miarą. Ivan, po zapłaceniu majątku za oferowany przez nich towar – nie miał pojęcia, jaką wartość taka suma miała w ich świecie, co można było wyczytać z ich twarzy – proponował zwykle, żeby usiedli z nim na chwilę na werandzie, wypili po kieliszku, chociaż chyba byli na to za młodzi, czy po prostu zapalili papierosa w podziękowaniu za trud. Mimo że przecież nie on ich tu zapraszał.
Nie podobało im się, że tam byłam, i dawali to wyraźnie do zrozumienia, kiedy Ivan zostawiał mnie samą. Szczególnie kiedy widzieli, że wykonuję prace, za które chętnie sami wzięliby parę groszy. Kiedy rąbałam drwa, stali i patrzyli prowokująco. Ale akurat rąbać drwa potrafiłam. Czasem miałam wrażenie, że przychodzili po prostu po to, żeby na mnie popatrzeć. Nie proponowali, że mi pomogą, ale ja też nie prosiłam ich o pomoc. Im cięższa praca, tym lepiej, poza tym praca na dworze była pretekstem, żeby nie wchodzić do środka. Nie chciałam tego, ale w końcu jednak musiałam. Nie znałam się na prowadzeniu gospodarstwa w sposób, do jakiego przywykł Ivan. Jak długo uda mi się ukryć, że nie jestem w stanie sprostać jego oczekiwaniom? Wyprasowanie koszuli było sztuką, której nigdy nie opanowałam, a gotowanie w moim poprzednim życiu ograniczało się do gotowania rzepy. Pomyślałam, że moje siostry uśmiałyby się na samą myśl, że miałabym zajmować się kuchnią, chodzić w fartuchu i z ułożonymi włosami. Ivan nie mógł wybrać kogoś mniej przydatnego, co zresztą wkrótce stało się krępująco widoczne. „Co nas dzisiaj czeka?” – pytał nie przed posiłkiem, ale po tym, kiedy podałam mu danie, coś bliżej nieokreślonego, co miało być jego obiadem. Zapach przypalonych potraw utrzymywał się cały czas w powietrzu i cały czas bałam się, że w końcu będzie miał mnie dosyć. Jedyny powód, dla którego zgodziłam się na takie bezsensowne rozwiązanie, był taki, że nie miałam się gdzie podziać. Umowa była na czas ograniczony, ale zawsze był to krok do przodu. Wracać