Vera. Anne Swärd
i rąbałam drwa, włosy miałam zmierzwione, plecy mokre od potu. Ivan lubił mi się wtedy przypatrywać, jakby go to bawiło. Nawet jeśli czasem dawał mi do zrozumienia, że powinnam uważać. Przyszło mi do głowy, że rąbanie drwa mogło rozwiązać problem, jednak na razie tak się nie stało. Więc postanowiłam wyjawić mu swoją tajemnicę. Byłam przekonana, że będzie mnie to kosztować utratę pracy, mojego jedynego stałego punktu w życiu. Ale jeśli się przyznam, zanim sam się tego domyśli, to może nie pozbędzie się mnie tak szybko.
Stał w wieczornym słońcu przed drewutnią, ubrany na wyjazd do miasta, chłodny, elegancki w płóciennych butach i olśniewająco białej koszuli, która przypominała, że przecież jest lekarzem. Wciąż jeszcze się wahałam. Ważyłam wszystkie za i przeciw, zanim między dwoma zamachnięciami się siekierą zdobyłam się na odwagę i postanowiłam ostrożnie podjąć temat. Czy mógłby mi pomóc? Uwolnić mnie od tego dziecka? „Ja po prostu nie mogę…” – wymamrotałam, nie mając odwagi na niego spojrzeć. Rozpołowiłam kolejną szczapę i poczułam, jak sukienka klei mi się do ciała. Ale przecież był lekarzem, to jego dziedzina. Na pewno wiele kobiet prosiło go o to samo, i to z błahszych powodów niż ten, który naprędce wymyśliłam.
Podszedł i wyjął mi z ręki siekierę. Jakby uznał mnie za nieobliczalną. „Jeśli je zachowasz…” – zaczął i urwał. Stał i przyglądał się siekierze, której właśnie mnie pozbawił. Powiesił ją na najwyższym haku, do którego wiedział, że nie sięgam, wyszedł na słońce, jakby chciał nabrać nieco dystansu do wszystkiego, zanim po chwili dokończył zdanie: „…to zajmę się wami obojgiem”. Obietnica tak wielka, że poczułam się oszołomiona. Ale najwyraźniej nie dla niego. Stał spokojny w swoich płóciennych butach, przekręcił złoty zegarek na nadgarstku, opaloną dłonią odgarnął do tyłu dobrze przystrzyżone kasztanowe włosy. Obietnica złożona ot tak sobie, zbyt piękna, by mogła być prawdziwa, powinnam była pomyśleć, ale ja oczami wyobraźni widziałam już, jak zostaję tu, w tym domu na wysokim piaskowym klifie. Oczywiście przenoszę się do sypialni Ivana, a w nogach małżeńskiego łoża stoi kołyska dziecka. Tego nie byłam co prawda do końca pewna, ale propozycja dotyczyła nas obojga, więc chyba jednak tak.
Drugiego scenariusza nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Zupełnie inna przyszłość: zostaję sama, obca w obcym kraju, którego języka nie znam. Ivan był jak dotąd jedyną osobą, z którą mogłam się tu porozumieć. Teraz czekałam, aż powie coś więcej o tym, jak sobie to wyobraża. Ale on milczał, niczego nie powtórzył. Wygładził koszulę, która w lepkim wieczornym powietrzu zdążyła się już pomarszczyć na piersi, i najwyraźniej zamierzał ruszać dalej. Zrozumiałam, że jeśli się zawaham, wycofa propozycję. W tym układzie nie było miejsca na żadne wątpliwości. Odpowiedziałam skinieniem głowy.
Po tym, jak się „porozumieliśmy”, jak określił to Ivan, rozpoczął się nowy etap w naszych relacjach. Jeszcze tego samego wieczoru zabrał mnie nad brzeg, mimo późnej godziny wciąż jeszcze było widno. Szliśmy w milczeniu wzdłuż wody. „To najlepsza pora na poszukiwania, tuż po sztormie, kiedy fale wyrzucają je na brzeg” – powiedział. Ciała, pomyślałam, zanim pokazał mi, co miał na myśli. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Żeby sprawdzić, czy są prawdziwe, należało wziąć w zęby „płomienny kamień” koloru oczu Ivana i spróbować ugryźć. Powinien się lekko poddać. Były to krople żywicy sprzed dwudziestu milionów lat, pochodzące z lasów, które kiedyś rosły tu, gdzie dzisiaj jest morze. Podobno na dnie nadal zachowały się jego resztki. Ivan sam widywał, jak okoliczni chłopcy nurkowali w wodzie po zmroku. Szliśmy dalej skupieni, próbując bosymi stopami wyczuć cenne kamyki ukryte wśród wodorostów i chmar much.
Nowe porządki zaczęły obowiązywać niemal od zaraz. Z dnia na dzień miałam przestać robić wszystko to, co dotąd należało do moich obowiązków: nosić drwa, bielić prześcieradła, szorować podłogi, prać bieliznę, szykować posiłki. Nie dlatego, żeby w zamian spędzać więcej czasu z nim. To, że mnie chciał, nie oznaczało, że częściej się widywaliśmy. Tylko teraz nie wypadało, żebym wykonywała prace fizyczne. Przedtem byłam wolna, chociaż ciągle zajęta pracą, teraz stałam się jego i byłam bezrobotna. Nie wolno mi było ruszyć palcem, ani samej o sobie decydować. Posłano po Vannę, należącą do jego drugiego życia. Przybyła z daleka, ponieważ nie radziłam sobie w kuchni, podobnie jak nie radziłam sobie z prowadzeniem tego niewielkiego letniego gospodarstwa. Tak więc pojawiła się i zajęła moje miejsce, które tak naprawdę zawsze było jej miejscem. Była cieniem Ivana i jego prawą ręką. Ma łagodną, otwartą twarz, pomyślałam, kiedy zobaczyłam, jak wysiada z pociągu. Ale był w niej też upór. W jej szerokich ustach, dumnym karku, nawet w sposobie, w jaki brała się pod boki, czy kiedy rozmawiając z Ivanem, nagle wyglądała przez okno. Nie było wątpliwości, że zrobi to, czego od niej oczekiwał, ale po swojemu.
Zostałam osadzona w niewidzialnym więzieniu bezczynności. Herbatki, pasjanse, hafty i odpoczynek. To miało służyć dziecku, ale ja nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Zdarzały się dni, kiedy miałam wrażenie, że wymuszona bierność doprowadzi mnie do szaleństwa. Nigdy w całym swoim życiu nie byłam bezczynna, więc teraz nie wiedziałam, jak się zachować. Wieczorami gdzieś z głębi domu dochodziły mnie odgłosy Vanny. Wolałabym być z nią. Słyszałam, jak krząta się po pokojach, zajmując się praktycznymi rzeczami. Zadania wymagające nieco trudu czynią życie prawdziwym, uspokajają nas, a kiedy kładziemy się spać, czujemy je w całym ciele.
Pierwsze, co Vanna zrobiła zaraz po przyjeździe, po tym, jak zainstalowała się w niewielkiej izbie obok kuchni, to zagotowała wodę na kąpiel dla mnie. Najwyraźniej Ivan poprosił ją, żeby spróbowała mnie domyć. Często chodziłam brudna, rozkoszowałam się tym, bo przez długi czas zmuszano mnie do przesadnej czystości. Teraz odbyła się rytualna kąpiel, mająca zaznaczyć przejście z jednego świata do drugiego. Szorstkie, ale troskliwe ręce Vanny przynosiły ból, ale i dobro.
Nie ja pierwsza wychodziłam za mąż, bo nie miałam się gdzie podziać. W tamtym momencie małżeństwo nie wydało mi się przesadną ceną za możliwość pozostania. Zrobiłabym wszystko, bylebym nie musiała wracać. Niepokój pojawił się w chwili, kiedy usłyszałam o zakończeniu wojny. Hitler działał szybko i zdecydowanie, najpierw zastrzelił psa, potem kochankę, a na końcu siebie. Pomyślałam, że to może znaczyć, iż wszyscy będą musieli wrócić, ja również, byłam przekonana, że skoro jestem w ciąży, stracę pracę u Ivana. A okazało się inaczej: to właśnie dziecko sprawiło, że wziął mnie do siebie. I chociaż nigdy nie podejrzewałam, że zrobił to wyłącznie ze szlachetnych pobudek, pozwoliłam, by mnie uratował.
Po jakimś czasie zgodził się, bym wieczorami siadywała z nim na oszklonej werandzie. Kiedy wcześniej oboje mieszkaliśmy w hotelu, on był lekarzem, a ja oporną pacjentką, potem stał się moim pracodawcą, a ja jego beznadziejną gospodynią. Teraz awansowałam na jego przyszłą żonę, i to było coś zupełnie innego. Nie rozmawialiśmy wiele, ale nauczył mnie grać w kanastę. Czarna kanasta, czerwona kanasta. I samba kanasta, rozgrywana trzema taliami kart, sześcioma dzikimi kartami. Długie, spokojne wieczory w domu nad morzem. Duże stado półdzikich koni galopowało o zmierzchu przez nadmorskie łąki, długonogie stwory z prehistorycznych czasów, z innego świata. Ale najbardziej lubiłam, kiedy Ivan wieczorem zdmuchiwał świeczki i gasił latarnie sztormowe. Wtedy świat na zewnątrz znikał. Jakby nigdy nie istniał.
Gorące lato sprawiło, że wojna stała się dziwnie nierzeczywista. Zdarzało mi się słyszeć dźwięk zbliżającego się ciężkiego jeepa z napędem na cztery koła, słyszałam, jak pracuje sześciocylindrowy silnik, chociaż wiedziałam, że to niemożliwe. Kiedy podnosiłam głowę, widziałam pusty krajobraz.
Lycka, szczęście, było pierwszym słowem, którego nauczyłam się w nowym języku. Według Ivana