Sekretne dziecko. Kerry Fisher
marzeniach nie potrafiłam sobie wyobrazić scenariusza, w którym mój mąż nie dowiedziałby się, co zrobiłam. Serce mi się ścisnęło, gdy wyobraziłam sobie twarz Danny’ego, który nie może pojąć, dlaczego złamałam przysięgę małżeńską. Musiałam przyznać rację mojej mamie, która w reakcji na tę „radosną” nowinę powiedziała: „To żony mają się martwić o to, co robią ich mężowie, a nie odwrotnie”.
Na myśl o tym, że mogłabym stracić Danny’ego, nogi się pode mną ugięły, aż musiałam się chwycić poręczy. Moja matka nie dopuszczała możliwości, że powiem mu prawdę. „Nie rezygnuj z przyszłości. Pomyśl o Louise, jeśli nie o sobie. To najlepszy sposób, jedyny sposób. Nawet tak wyrozumiały człowiek jak Danny nie weźmie na wychowanie dziecka innego mężczyzny. Nie w tej sytuacji. Dla dobra córki, którą już masz, musisz zostawić to za sobą i nigdy nikomu nie pisnąć ani słówka. Ja nie dam rady utrzymać ciebie i Louise, jeśli on was wyrzuci, zwłaszcza teraz, po śmierci twojego ojca”.
Wiedziałam, że ma rację. Jednak cena tego milczenia była bardzo wysoka.
U podnóża dębowych schodów pojawiła się siostra Patricia, sęp żerujący na ludzkich tragediach.
– Miejmy nadzieję, że twoja matka przemówi ci do rozsądku.
Mocno złapałeś mnie za mały palec. Chłopak z intuicją. Wyminęłam siostrę Patricię, by wejść do pokoju widzeń, i od razu poczułam chłód panujący w tej ciemnej salce nawet w słoneczny lipcowy dzień. Przytuliłam cię mocniej, sama trzęsąc się z zimna w cienkiej letniej sukience, którą nosiłam przed ciążą. Nie miałam apetytu, za to ty byłeś wiecznie głodny. Inne dziewczyny zazdrościły mi, że tak szybko wróciłam do dawnej sylwetki.
– Jak ty to robisz, Rita? Masz jakieś cudowne pigułki?
Ten moment, gdy przywierałeś ustami do mojej piersi, choć lekko bolesny, był źródłem niemal błogostanu. Uwielbiałam cię karmić, to były chwile, kiedy nikt nie mógł mi kazać robić nic innego, byliśmy tylko ty i ja, otoczeni bezpiecznym kokonem. Płakałam, kiedy zakonnice zmusiły mnie, żeby karmić cię butelką, dziesięć dni przed tym, jak miałeś mnie opuścić.
– Musisz go przygotować do nowego życia. Jego przyszła matka będzie musiała go nakarmić w drodze do domu.
Nie byłam w stanie sobie wyobrazić wyglądu tej kobiety ani tego, kim ona będzie.
To ja byłam twoją matką.
Tymczasem moja matka siedziała w brązowym skórzanym fotelu, smużki słońca połyskiwały na różowych i fioletowych kwadratach jej bluzki – jedynych barwnych plamach w tym pomieszczeniu, pośród ponurych malowideł Jezusa na krzyżu i drewnianych krucyfiksów. Obserwowałam jej twarz, jakby to był portret odległego przodka, w którym poszukiwałam rodzinnych cech. Wdowieństwo i wyrodna córka pozbawiły jej rysy łagodności, pulchności, które w jakiś sposób zwiastowały bezpieczny azyl. Wszystko w niej było sztywne, napięte – przypominała raczej ramę nadającą życiu formę niż samo życie, które powinno wypełnić tę formę treścią. Poderwała się gwałtownie, z głośnym westchnieniem, dociskając ręce do boków, by odruchowo nie wyciągnąć ich w twoją stronę. Jakże to się różniło od tego, kiedy razem z tatą przepychali się przez drzwi na oddział położniczy, żeby pierwszy raz zobaczyć Louise, pośród przekomarzań i radosnych zachwytów w rodzaju „zobacz, ma mój podbródek!”. Tym razem moja matka zachowywała się tak, jakby nie miała nic wspólnego z osobą, która podczas mojej pierwszej ciąży dziergała buciki i kocyki w masowych ilościach.
Podeszła do mnie.
– Susie – powiedziała sztywno.
Gardło wyraźnie ściskały jej emocje, których nie miała odwagi okazać. Jak dziwnie było usłyszeć znowu moje prawdziwe imię, po tak długim czasie reagowania na „Ritę”. W pierwszej chwili poczułam się, jakby mówiła do kogoś innego. Tak zresztą było. Nigdy już nie miałam być tamtą dawną Susie, mamą Louise i żoną Danny’ego. Twoja babcia uniosła dłonie i zaraz je opuściła. Tłumaczyłam sobie, że ona nie jest wrogiem, tylko znalazła się między młotem a kowadłem, a w innych okolicznościach śpiewałaby ci kołysanki, pocieszałaby, gdy nikt inny by nie umiał, chwaliłaby się tobą przed całym światem.
Nie ukrywałaby nas tutaj.
Przyglądała się twojej twarzyczce w nieskończoność, jej wargi się poruszały, jakby próbowała ułożyć słowa w odpowiedniej kolejności.
– Louise za tobą tęskni – powiedziała w końcu.
Skinęłam głową. Moje serce tak rozpaczało po tobie, że prawie zapomniałam, jak to jest kochać dziecko bez ograniczeń czasowych. Tobie pozostało jeszcze osiemnaście godzin i trzynaście minut mojej miłości. Louise mogła mnie mieć na zawsze.
Mama postanowiła przerwać ciszę.
– Kazałam cioci Margaret wysyłać te listy, które napisałaś do Danny’ego. Mniej więcej co tydzień po jednym, tak jak mówiłaś. Tu są odpowiedzi. Otworzyła torebkę i wyjęła plik listów w niebieskich kopertach poczty lotniczej ze znaczkami z Singapuru. Nie chciałam myśleć o jego powrocie i o ponownym wdrażaniu się do dawnego stylu życia.
– Zachowaj je, mamo. Przeczytam, jak wrócę do domu.
Za niecałe dwadzieścia cztery godziny miałam cię oddać. Wiedziałam, że przez resztę życia będę szukała sposobów, by ukryć przed mężem dziecko innego mężczyzny.
Mama wsunęła kosmyk włosów pod chustkę.
– Masz pieniądze na autobus i pociąg?
– Tak.
Wydawało się wręcz nierealne, że następnego dnia spakuję kilka rzeczy osobistych, wyjdę przez tę wielką żelazną bramę, złapię autobus na dworzec Victoria i pojadę pociągiem do Portsmouth, jakby nie zdarzyło się nic bardziej znaczącego niż jednodniowa wycieczka do stolicy.
– Pamiętaj, powiedziałam wszystkim, że pomagasz mojej siostrze w sklepie w Brighton, bo ma problemy z krzyżem. Nawet wasza sąsiadka Eileen uważa, że jesteś niezwykle uczynna i że to bardzo miłe z twojej strony. – Uśmiechnęła się delikatnie, jak ktoś, kto szczerze wierzy w dobre intencje innych.
Potem usiadła sztywno, jak gdyby wraz z tymi słowami uszła z niej cała energia.
Jakże się różniła od tamtej kobiety, która z przejęciem szczebiotała na weselu, że jej córka wychodzi za podoficera marynarki wojennej i poklepując Danny’ego po mundurze, pytała bez ustanku: „Czyż nie wygląda wspaniale?”. Miałam wtedy zaledwie dziewiętnaście lat. Cała moja rodzina zachowywała się, jakbym była najbrzydszą dziewczyną na całych Wyspach Brytyjskich, która siedziała w kącie niezauważona przez nikogo, aż zjawił się ktoś o niebo lepszy, niż mogłam się spodziewać, i mnie uratował. Najgorsza była ciocia Margaret: „Jakie nasza Susie ma szczęście, że wychodzi za takiego przystojniaka. I od razu wprowadzają się do własnego domu. Ja i Bert przez wiele lat wynajmowaliśmy, zanim dorobiliśmy się swojego kąta. Mam nadzieję, że będzie dobrą żoną. Tacy mężczyźni nie trafiają się codziennie”.
Wątpiłam, by Danny, osierocony nim skończył szesnaście lat, uważał się za szczęściarza, mimo że przypadł mu w udziale własny dom. Na szczęście mój tato uniósł brwi i szepnął mi do ucha: „To on ma szczęście, kochanie. Jeśli nie będzie się o ciebie troszczył, ustrzelę go jak kaczkę”. Roześmiałam się. „Tato, przecież ty nie masz strzelby”. Popatrzył mi w oczy i odparł: „Na razie nie mam. Miejmy nadzieję, że nie będzie mi potrzebna”. Mrugnął do mnie porozumiewawczo. Mimo wszystko miło było wiedzieć, że przynajmniej dla taty najważniejszą osobą wciąż byłam ja.
Ciocia