Sekretne dziecko. Kerry Fisher
wejściem na scenę urządzałam wielkie widowisko ściskania Danny’ego – publiczne okazanie wzajemnego prawa własności. Przy każdej piosence o miłości patrzyliśmy na siebie i przez chwilę czy dwie wszyscy dokoła przestawali dla nas istnieć, i byliśmy tylko my w naszym własnym świecie. Następnego dnia, przy niedzielnym obiedzie, Danny opowiadał moim rodzicom, które piosenki wykonywałam, i namawiał mnie, żebym śpiewała dla nich fragmenty. Tata żartował, że Danny powinien uważać, żebym mu nie uciekła z Beatlesami, a mama tylko wtrącała: „Może jeszcze kapustki? Bułeczkę? No co ty, taki kawał chłopa, może jeszcze ziemniaczków?”. Wiedziałam, że jak tylko obie wyjdziemy do kuchni po szarlotkę, znowu będzie mi wbijać do głowy podstawowe zasady utrzymania „takiego porządnego mężczyzny jak Danny” – jakby on nie potrzebował nawet kiwać palcem, żebym przy nim została. „Pamiętaj, żeby czuł się najważniejszą osobą w twoim życiu. Nie pozwól, żeby to całe śpiewanie uderzyło ci do głowy”.
Takie gadanie działało mi na nerwy, ale za każdym razem, gdy stawałam na scenie z mikrofonem w ręce, czułam się jak gwiazda z programu „Top of the Pops”. Nie byłam wtedy nudną Suzanne Duarte z Portsmouth, która połowę życia spędza na czekaniu na list od Danny’ego, a drugą połowę na odliczaniu dni z niecierpliwością lub niepokojem, zależnie od tego, czy zbliża się jego przyjazd, czy wyjazd. Patrząc na tych ludzi kołyszących się w rytm The Green Green Grass of Home albo szalejących do Good Vibrations, czułam się tak, jakby o mojej wartości stanowiło to, kim jestem, a nie przypisana mi rola żony i matki. W głębi duszy podobała mi się myśl o sobie jako nowej Cilli Black. Obcięłam sobie nawet włosy tak krótko jak ona, ale kiedy Danny zauważył: „Wyglądasz jak Cilla!”, odparłam, żeby się nie wygłupiał, i że fryzjer niedokładnie zrozumiał, o co mi chodziło.
I oto na początku lipca, kiedy już byłam strzępkiem nerwów, bo Danny wybierał się w najdłuższą z dotychczasowych misji, zmarł mój ojciec. Za kilka dni skończyłby czterdzieści sześć lat. W dniu jego urodzin zamiast tortu i szampana mama kupiła steki, a w miejscu, w którym powinien siedzieć tata, stanęło dziecięce krzesełko z Louise. To wtedy dostałam kieszonkowy zegarek po ojcu. A tydzień później, gdy jego pędzel do golenia wciąż stał na umywalce i zapach jego wody kolońskiej jeszcze nie wywietrzał z sypialni rodziców, pożegnałam Danny’ego na piętnaście miesięcy.
Jeszcze do niedawna widząc kogoś, kto siedział w fotelu i użalał się nad sobą, mówiłam: „Trzeba wziąć się w garść”. Nagle zdałam sobie sprawę, że rozpaczy nie da się zebrać w stado i zapędzić do zagrody. Ta słabowitość, bierność, którą kiedyś pogardzałam, teraz chwyciła mnie w swoje sidła. Jedynym, co zmuszało mnie do wstania rano z łóżka, był płacz Louise dobiegający z jej pokoju. Czasami leżałam jeszcze chwilę, słuchając, jak kopie w pręty łóżeczka. Dni do powrotu Danny’ego ciągnęły się jak ciemny labirynt, w którym sama nie czułam się pewnie. Wtedy myślałam o mamie, która nigdy sama nie zapłaciła żadnego rachunku, nigdy nie zamawiała węgla, nigdy nawet nie wymieniła w domu żarówki, a mimo to po śmierci ojca wciąż skądś czerpała siły, by iść naprzód. „Dam radę, kochanie. Jakoś muszę”. W poczuciu winy zmuszałam się, żeby wyjąć Louise z łóżeczka.
Po upływie kilku tygodni mama zaczęła mnie namawiać do wychodzenia z domu i spotykania się ze znajomymi: „Oderwiesz myśli od innych rzeczy. Dla Louise nie jest dobrze przebywać z mamą, która się tak rozkleja. Tata nie chciałby tego, Danny też nie. Ja zajmę się Louise. A ty wybierz się do kina z innymi żonami”.
Ale inne żony wolały iść na tańce. A zespół muzyczny chciał, żebym śpiewała.
Jaka byłam głupia.
ROZDZIAŁ 3
Październik 1968
Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, czekając, aż Danny zjawi się w drzwiach. Louise udzielił się mój niepokój i marudziła, snując mi się pod nogami. Wiem, wiem, musztarda, obiad, rozlane mleko i tak dalej, ale mimo wszystko miałam zamiar spróbować być dobrą żoną. Odkurzyłam każdy kąt i nawet wyfroterowałam parkiet. Mama byłaby ze mnie dumna. Zawsze sobie podkpiwała: „Danny, musisz od niej wymagać. Moja Susie nie przepada za pracami domowymi”.
Owszem, kiedy mieszkałam z rodzicami, byłam leniwa – wolałam śpiewać do szczotki do włosów i korygować sobie brwi, niż pomagać mamie rozrabiać sodę, „żeby nasza bielizna nie zszarzała tak jak pościel Eileen”. Teraz jednak miałam już za sobą pobyt w Domu Matki i Dziecka. Strach przed tym, że zakonnice wyleją wiadro z brudną wodą na posadzkę, którą przed chwilą umyłam, albo pomną pranie, które składałam całe rano, kazał mi powoli i dokładnie wykonywać wszystkie czynności uważane przeze mnie za nieważne. Stałam się mistrzynią w dostrzeganiu kurzu, układaniu ręczników, myciu okien gazetami i octem. Wciąż nie najlepiej szło mi prasowanie, bo gdy siostry się odwracały, zamieniałam się obowiązkami z Marią, dziewczyną z Irlandii, której prasowanie sprawiało przyjemność.
Podniosłam Louise, pogładziłam po czole i ucałowałam w główkę. Zsunęła się po moim kolanie i pobiegła po książkę. Otworzyła na ulubionej stronie, gdzie widniał obrazek przedstawiający chłopca i dziewczynkę z rodzicami przy stole w kuchni i puchatego kota w koszyku na podłodze. My już nie mogliśmy być taką rodziną. Czasem, kiedy patrzyłam na te jej książeczki o Janet i Johnie, w których uśmiechnięta mama hodowała kwiatki w doniczkach i przemywała otarte kolana, miałam ochotę rzucić się na kanapę i wyć. Nie byłam taką matką. Byłam matką, która siedziała w gorącej kąpieli, aż czerwieniała mi skóra. Piłam gin, aż robiło mi się niedobrze. Jedynie myśl o tym, że Louise będzie wrzeszczeć samotnie w swoim pokoju, gdy moje ciało będzie leżało powyginane przy wejściu, powstrzymywała mnie przed rzuceniem się ze schodów.
A ty, cudowny chłopczyku, trzymałeś się mocno i nie chciałeś ze mnie wyjść, dopominałeś się swojej szansy na życie. Aż któregoś dnia zacząłeś kopać, jakbyś chciał się przywitać, i wbrew wszystkiemu i wszystkim poczułam ożywienie. Wręcz radość. Bo jak można się oprzeć nowemu życiu, przyszłości, która czeka na napisanie? Musiałam przestać rozpamiętywać to, co dotyczyło twojego ojca. Czy żałował tamtej nocy, kiedy wszyscy byliśmy upojeni owacjami po wykonaniu ostatniego kawałka, a ja pomachałam ze sceny do innych żon marynarzy i wyraźnie układając usta, powiedziałam: „Wezmę taksówkę”?
Lepiej o tym nie myśleć.
Teraz już nie mogłam być idealną mamą z książeczek Louise, tą cierpliwą mityczną istotą z łagodnym uśmiechem i delikatnymi dłońmi, bo czułam się pusta w środku i do głębi przerażona. Wystarczyło, że Louise wybrała przypadkową stronę swojej książeczki i pulchnym paluszkiem wskazała Johna na huśtawce, a mnie już ogarniała rozpacz. Nigdy nie zabiorę cię do parku. Nigdy nie będziemy karmić kaczek.
Nigdy nie powiesz do mnie „mama”.
Dużo czasu musiało upłynąć, nim znowu zaczęłam śpiewać. Nawet kiedy nuciłam pod nosem melodie grane w radiu, dopadało mnie poczucie winy, że pozwalam sobie na chwilę beztroski, zapomnienia o tym, co zrobiłam. Wtedy natychmiast biegłam do Louise. Wyciągałam farbki. Piekłam z nią jakieś ciasto. Pchałyśmy wózek z lalkami po ogrodzie. Wszystko, żeby skupić się na niej i nie myśleć o tobie.
I właśnie w tej chwili, cztery miesiące po twoim przyjściu na świat, musiałam zrobić to, o czym mówiły zakonnice – musiałam o tobie zapomnieć. Inaczej prawda wyszłaby na jaw i wszystkie dotychczasowe starania wzięłyby w łeb.
Zapadał już zmrok, kiedy zobaczyłam ciemną sylwetkę, która zatrzymała się przed frontowymi drzwiami. Wcześniej wyłączyłam wszystkie światła wewnątrz, żeby