Sekretne dziecko. Kerry Fisher
wybrzeża do East Wittering, żeby „zaczerpnąć świeżego powietrza”.
Poza jednym momentem – kiedy zobaczyłam chłopca mniej więcej w twoim wieku grającego z ojcem w krykieta na plaży – udało mi się skoncentrować na tych, którzy byli blisko mnie, a nie na osobie będącej daleko.
Wyobrażałam sobie, co myślą postronni przechodnie, patrząc na nas, jak gramy w swingball, zbieramy muszle i puszczamy kaczki na wodzie. Pewnie uważali nas za szczęśliwą rodzinę. Skąd mieliby wiedzieć, że moja pochwała „Dobry rzut, Louise!” brzmiała dla mnie wymuszenie, a mój śmiech był chrapliwy i nienaturalny? Że kiedy staliśmy z Dannym obok siebie, trzymając się za ręce i patrząc na słońce ponad taflą morza, tak jak wtedy, gdy podarowałam mu znaleziony kamień w kształcie serca, czułam się, jakbym grała jakąś rolę.
Kiedy nadszedł poniedziałek – dzień wyników rekrutacji do szkół – a z nim możliwość, że prawda wyjdzie na jaw, że okażę się beznadziejną matką, poczułam niemal ulgę. Zaraz jednak przypomniała mi się siostra Patricia z szyderczym uśmiechem, jakby mówiła, że jeśli nie zabierze mi mojego syna i nie przekaże go adopcyjnym rodzicom, czekającym na to z utęsknieniem, on zarazi się ode mnie złem, którym jestem przeżarta. Miałam nadzieję – wręcz modliłabym się o to, gdyby wspomniana siostra nie zraziła mnie na zawsze do religii – że udowodnię, iż się myliła.
Wstałam o piątej trzydzieści, by nie przegapić listonosza, chociaż wiedziałam, że nie przyjdzie wcześniej niż koło siódmej. Nie mogłam znaleźć sobie zajęcia. Byłam jak dziecko czekające na swoją kolej do drążka pogo na placu zabaw. Nakręciłam zegar dziadka w holu. Wyczyściłam szkolne buty Louise, co skierowało moje myśli ku ojcu. Ujrzałam go, jak rozkłada gazetę i siada przy kuchennym stole ze szczotkami, pastą i ściereczkami. „Buty świadczą o człowieku” – mawiał. Nigdy nie doceniałam tej cichej zadumy, tego, jak z niezwykłym spokojem potrafił – podobnie jak Danny – łagodzić konflikty. Tak bardzo chciałabym znowu móc z nim porozmawiać. Chociaż i tak nie powiedziałabym mu, co mnie dręczy. Nagle w moje myśli wdarło się stuknięcie skrzynki na listy. Ostatnio wyczekiwałam tak na listonosza, kiedy Danny wypłynął w morze sześć tygodni po naszym pierwszym spotkaniu. Jaka błaha wydawała mi się teraz tamta radość na widok znaczka z Singapuru. Podbiegłam do drzwi i ujrzałam urzędowy list na wycieraczce. Teraz, gdy już się tu znalazł, nie byłam pewna, czy mam odwagę go otworzyć. Gdybym nawet umiała wytłumaczyć Danny’emu, dlaczego tak bardzo zależy mi na tym jednym wyniku, przyłożyłby dłoń do mojej twarzy i powiedział: „Jezu, Susie. Pewna jesteś, że chcesz, żeby szła do liceum? Większość dzieciaków z okolicy pójdzie do zawodówek. Będzie odszczepieńcem”.
Prawdę mówiąc, już była odszczepieńcem. Nie pozwalałam jej znikać na rowerze na cały dzień z innymi dziećmi, odkąd jedna z dziewczynek została porwana, a potem znaleziono jej ciało w studni melioracyjnej. Zawsze, kiedy Louise bawiła się z kolegami na zewnątrz, szukałam pretekstów, żeby wyjść i sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. „Może chce wam się pić, przyniosłam sok”. „Chyba słyszałam jakiś krzyk. Nic się nie stało?” „Czy mówiłam wam, że podwieczorek będzie o szóstej?” Nie lubiłam, kiedy wspinała się na drzewa albo robiła gwiazdy. Przerażała mnie myśl o tym, że wiozę ją poobijaną i posiniaczoną do szpitala, żeby założyć szwy albo gips, a lekarze unoszą brwi z dezaprobatą, jakbym mogła temu zapobiec, gdybym bardziej uważała i okazała większą troskę. Musiałam przeprowadzić ją przez życie w jednym kawałku.
Żałowałam, że nie umiem tak jak Danny cieszyć się po prostu z tego, że jest szczęśliwa. Prawdopodobnie tylko w połowie żartował, kiedy mówił: „Tak czy siak, właściwie dziewczynie do szczęścia potrzebny jest tylko wspaniały mąż”. Potem z tym swoim zadziornym spojrzeniem zwrócił się do Louise: „Twoja mama myślała, że wszystkie Gwiazdki przyszły naraz, kiedy wychodziła za mnie za mąż”. Po chwili dodał: „I miała rację”. Wtedy trzepnęłam go w ucho i przez króciutką chwilę znowu byliśmy tamtą młodą parą w dniu ślubu.
Ledwie byłam w stanie opanować drżenie palców, gdy otwierałam kopertę. Zaczerpnęłam powietrza i wysunęłam list na tyle, by przeczytać słowa: „Mamy przyjemność zaproponować Louise Duarte miejsce w szkole Shorefield dla dziewcząt od dnia 4 września 1977”.
Na ironię zakrawało, że pierwsze słowa, jakie wydobyły się z moich ust, brzmiały: „Dzięki Bogu”.
ROZDZIAŁ 6
Czerwiec 1977
Siódmy czerwca 1977 był dniem szczególnym nie tylko dla Elżbiety II. Z okazji Srebrnego Jubileuszu królowej Danny i Louise mieli wolne. Mimo że za niecały tydzień wypadały twoje urodziny, na razie nie chciałam myśleć o tobie i poddałam się tej świątecznej atmosferze. Pośrodku naszego podjazdu zawisła flaga. Mama zjawiła się z samego rana z dwoma bochenkami pieczywa tostowego, słoikiem pasty rybnej i smarowidłem do kanapek. Na głowie miała plastikowy melonik z motywem flagi brytyjskiej, którego nie zdjęła nawet na chwilę.
– Żeby lepiej poczuć atmosferę. Następny jubileusz będzie złoty, a to dopiero za dwadzieścia pięć lat. Nie wiadomo, czy dożyję.
Jak zawsze, kiedy padała jakaś data w przyszłości, szybko liczyłam w myślach, ile będziesz wtedy miał lat. Prawie trzydzieści cztery. Dorosły mężczyzna.
Obiecałam sobie, że tego dnia nie będę już więcej myśleć o tobie, tylko skupię się na tym dziecku, które jest przy mnie. Louise brała udział w konkursie piękności i bardzo chciała wygrać. Uplotłam jej włosy i upięłam na czubku głowy. Kupiłam jej na tę okazję długą sukienkę i błyszczące srebrne sandały. Była zachwycona odgłosem, jaki wydawały na drewnianej podłodze. Danny i ja mieliśmy na sobie jubileuszowe podkoszulki. Musiał mnie namawiać do włożenia tego T-shirtu, bo opinał mnie w biuście i obawiałam się, że będę wyglądać wyzywająco.
– Wyglądałabyś ładnie nawet w worku. Jesteś cudowna.
Na zewnątrz ktoś z sąsiadów wołał przez megafon:
– Pokażcie swój patriotyzm, ubierzcie się na czerwono-biało-niebiesko! Zapraszamy po plakaty jubileuszowe, które rozdają moi pomocnicy! Umieśćcie je w oknach!
Z radia płynął spokojny głos Roda Stewarta, komentator z przejęciem opowiadał o złotej karocy, a Danny otworzył swoje pierwsze piwo. Wypił duży haust i złapał za młotek, żeby wbić kilka kołków na kolejne chorągwie.
– Lepiej uważaj z tym piwem, bo zamiast ci kibicować przy przeciąganiu liny, będziemy musieli jechać do szpitala z twoimi zmiażdżonymi palcami.
– Nie zapominaj, że byłem marynarzem. Kilka piw to dla mnie pestka. – Pocałował mnie w czoło i się oddalił. Mama podniosła głowę znad ciastek, które właśnie smarowała kremem. Znałam to spojrzenie – dawało mi do zrozumienia, że nie zachowałam się jak porządna żona.
Kiedy Louise podnoszono na platformę i umieszczano pomiędzy Perłowym Królem a Królową, Danny położył mi rękę na ramieniu. Perłowy Król – Kevin, który w prawdziwym życiu udrażniał kanały odpływowe – chwycił za megafon. Był typem, który powoli sączył słowa, by zwiększyć dramatyzm wypowiedzi, nawet kiedy mówił o kolankach czy rurach. Kiedy megafon zatrzeszczał, wszyscy zasłoniliśmy uszy dłońmi.
– Dzisiaj, w dniu Srebrnego Jubileuszu tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt siedem, ogłaszam, że królową piękności dzielnicy Eastey zostaje jedenastoletnia Louise Duaaaaarte! – Gdy wkładał jej na głowę czerwono-biało-niebieską koronę, ona szukała nas w tłumie wzrokiem. Wykrzykiwałam jej imię, machając chorągiewką i myśląc o tym, jak bardzo jest podobna do Danny’ego.