Winny jest zawsze mąż. Michele Campbell
IT’S ALWAYS THE HUSBAND
Copyright © 2017 by Michele Rebecca Martinez Campbell
Published by arrangement with St. Martin’s Press
All rights reserved
© Copyright for the Polish translation by Ewa Krawczyk
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019
Opieka redakcyjna: DOROTA WIERZBICKA
Redakcja: WOJCIECH GÓRNAŚ
Korekta: ANNA DOBOSZ, BARBARA TURNAU
Projekt okładki: JAMES IACOBELLI
Fotografie wykorzystane na okładce
niebo © Alice – Photo / Shutterstock.com
most © Stephanie Phillips / Getty Images
twarz © Coffeeandmilk / Getty Images
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-06783-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Dla mojego męża, który nigdy nie próbował mnie zabić…
o ile mi wiadomo
Bez wątpienia zasłużyłem sobie na moich wrogów, ale nie sądzę, abym zasłużył na moich przyjaciół.
Część pierwsza
1
OBECNIE NOC JEJ CZTERDZIESTYCH URODZIN
Potykała się, idąc przez ciemny las, a krople deszczu skapywały z drzew na jej włosy i wyjściową sukienkę. Buty miała ubłocone i drżała z zimna.
– Hej! – zawołała. – To szaleństwo. Buty mi przemokły.
– Jeszcze tylko kawałek.
Brakowało jej tchu i okropnie bolały ją stopy. Gdyby potknęła się i upadła, mogłoby to zaszkodzić dziecku. Minęli zakręt. W końcu zorientowała się, gdzie są. Kiedy zobaczyła w oddali upiorny kształt, zamarła w bezruchu.
– D l a c z e g o?
– Wiesz dlaczego.
Po kilku minutach dotarli do mostu. Zimny wiatr wiał jej w twarz, niosąc zapach gnijących liści i lodowatej wody. Na moście były teraz barierki i mnóstwo tabliczek z ostrzeżeniami. Niebezpieczeństwo. Teren prywatny. Wstęp wzbroniony. Ustawiono je tu ze względów formalnych, ale podejrzewała, że miejscowe dzieciaki i tak wciąż uwielbiały skakać stąd do rzeki. Im więcej ludzi tu ginęło, tym większe wyzwanie stanowił skok. Smarkacze nie znali strachu, byli młodzi i niedoświadczeni. A przecież mogła ich przestrzec. Kiedy ktoś umiera, życie tych, którzy zostają, zmienia się na zawsze.
– Nie wiem, co próbujesz udowodnić, ściągając mnie tutaj – powiedziała głosem drżącym od łez. Ale nie zawróciła.
Zbliżyli się jeszcze kilka kroków, przeszli nad przewróconym starym metalowym ogrodzeniem i dotarli do miejsca, gdzie kiedyś był środek mostu. I oto znaleźli się nad przepaścią, w którą on runął tamtego wieczora, znikając na zawsze. Spojrzała w dół i zobaczyła wodę rozbryzgującą się o skały. Władze miasta nie postarały się za bardzo, bo wyrwa była przykryta tylko deskami. „Naprawiano” ją wiele razy, poskąpiono jednak środków na jedyne sensowne rozwiązanie: zburzenie tego diabelstwa raz na zawsze. Woda kłębiła się i pieniła. Z góry kobieta słyszała huk rzeki, dobiegający przez dudnienie jej własnego serca.
– Nie – powiedziała, cofając się znad krawędzi.
– No, dalej.
– No… d a l e j?
– No, dalej, skacz. Przecież tego chcesz.
2
DWADZIEŚCIA DWA LATA WCZEŚNIEJ
Aubrey Miller przekroczyła porośniętą bluszczem Bramę Briggsa, dźwigając ciężki worek podróżny, po czym upuściła go na ziemię. Zatrzymała się nagle, bo oto po raz pierwszy ujrzała na własne oczy światowej sławy dziedziniec Carlisle College. To był przepiękny dzień u schyłku lata. Dziewczyna obróciła się dookoła, napawając się widokiem i zapachem tego miejsca. Zielona trawa, stare mury, niebosiężne drzewa. Ziemia obiecana. Aubrey śniła o tej chwili, od kiedy trzy lata temu w swoim liceum w Las Vegas trafiła u szkolnego doradcy zawodowego na ulotkę tej uczelni. Po trzech latach nieustannej nauki i planowania, wbrew wszelkim przeciwnościom, znalazła się tutaj. Było tu piękniej niż w jej marzeniach. Zdjęcia nie oddawały uroku tego miejsca. Od ceglanych budynków bił spokój, zewsząd słychać było radosne okrzyki witających się studentów. Wszędzie widziała uczniów z rodzinami – studenta Carlisle można było rozpoznać po drogim plecaku, nadzianym ojcu taszczącym kartonowe pudła, zadbanej mamie z designerską torebką albo po trajkoczącym młodszym rodzeństwie. Aubrey przyjechała tu sama. Jej stypendium nie uwzględniało przelotu matki na drugi koniec kraju – nie dla takich błahostek jak rozpakowywanie ubrań córki i rozdzierające pożegnania. Dziewczyna powtarzała sobie, że to nawet lepiej. Jej matka, która rzuciła liceum, gdy w wieku siedemnastu lat urodziła jej siostrę, nigdy by się tu nie odnalazła. Nie byłaby w stanie nawet sobie wyobrazić miejsca takiego jak Carlisle, a co dopiero odpowiednio się tu zachować.
Aubrey zarzuciła worek z powrotem na ramię i zerknęła na mapę kampusu, którą wcześniej wsunęła do tylnej kieszeni dżinsów. Jej akademik nazywał się Whipple Hall i znajdował się gdzieś przy tym wspaniałym czworokątnym dziedzińcu. Na jednym krańcu placu stał Gmach Założycieli ze słynnym posągiem Eliasa Carlisle’a niosącego kaganek oświaty. Kiedy Aubrey zauważyła pomnik, zorientowała się, gdzie jest, i kilka chwil później wpatrywała się już z podziwem w elegancką ceglaną fasadę Whipple Hall – swojego nowego domu. Nie mogła uwierzyć, że po latach dzieciństwa, spędzonych w kolejnych obrzydliwych mieszkaniach z przeciekającymi zlewami i zatęchłymi korytarzami zamieszka właśnie tu. To był cud.
Po skąpanym w słońcu dziedzińcu hol wydawał się ciemny. Tabliczki wskazujące rejestrację zaprowadziły Aubrey do świetlicy, gdzie podała prawo jazdy pogodnej kobiecie za biurkiem. Gdy ta przeglądała pudełka z kopertami w poszukiwaniu dokumentów rejestracyjnych Aubrey, dziewczyna rozejrzała się po sali. Ciemna drewniana boazeria, kominek z eleganckim marmurowym gzymsem, połyskujący mosiężny żyrandol. Meble w pomieszczeniu były wygodne, choć mocno zużyte, regały pełne ksiąg pamiątkowych i gier planszowych. Nigdy w życiu nie była w miejscu tak przesiąkniętym historią. Przez wieki Carlisle ukończyło mnóstwo sław: naukowcy, pisarze, nawet prezydenci. Oczami wyobraźni widziała, jak przesiadują w tym pokoju, zatopieni w porywających dyskusjach. Wyobrażała sobie, jak sama uczy się tu w chłodny zimowy wieczór przy trzaskającym ogniu, dyskutuje na różne tematy lub po prostu popija kakao ze współlokatorkami.
Właśnie: współlokatorki.
Na myśl o nich Aubrey ogarnął niepokój. Na początku lata biuro do spraw zakwaterowania wysłało jej ich nazwiska, adresy i zdjęcia, namawiając do nawiązania kontaktu. W ten sposób zachęcano do współpracy w urządzaniu wspólnego pokoju – na przykład uzgodnienia, kto przywiezie minilodówkę, kto głośniki i tak dalej. Aubrey miała tylko swoje ubrania, ale i tak napisała listy, bo pragnęła jak najszybciej poznać koleżanki. Godzinami rozmyślała o nich, choć dysponowała wyłącznie zdjęciami i ogólnikowymi danymi. Wyobrażała sobie, że blondynka z idealnie zgrabnym nosem mieszkająca