Winny jest zawsze mąż. Michele Campbell
powinnyśmy już wychodzić?
Miały za sobą cztery beznadziejne dni obowiązkowych zajęć adaptacyjnych dla pierwszoroczniaków – wycieczki integracyjne, prelekcje o molestowaniu seksualnym i zajęcia informatyczne, na których uczyły się korzystać z Carly – bibliotecznej bazy danych. Co wieczór zapewniano im pizzę, koncerty różnych zespołów i wizyty w innych akademikach i klubach. Ale dziś zaczęła się prawdziwa rozpusta: pierwsze imprezy w bractwach. Aleja Bractw będzie rozświetlona jak Times Square i pełna umięśnionych studentów z wyższych lat, polujących na delikatne ciała nowych studentek.
– O ile Panienka Wzór Wszelkich Cnót w ogóle zamierza z nami iść – w głosie Kate mimo wszystko pobrzmiewała nuta sympatii.
– Zastanawiam się nad tym – odparła Jenny.
Aubrey usiadła i sięgnęła po trampki.
– O nie – zatrzymała ją Kate. – Tylko kujony przychodzą tak wcześnie. Poza tym trzeźwa nie pójdziesz. Przynajmniej jeśli zamierzasz pójść ze mną. Tam, skąd pochodzę, najpierw robimy rozgrzewkę. Zaczekaj chwilę.
Wstała i popędziła do swojego pokoju.
– Zapisałaś się już na zajęcia? – spytała zdawkowo Jenny, przypatrując się swoim paznokciom.
– Myślałam, że mamy czas do końca przyszłego tygodnia – odparła Aubrey, zapadając się z powrotem w sofę.
– Jeśli chcesz chodzić na coś obleganego, to nie – powiedziała Jenny. – Na takich zajęciach szybko kończą się miejsca. Powiedz mi, nad którymi się zastanawiasz, a ja ci powiem, czy masz się czym przejmować.
– Nie wiem. Może malarstwo renesansowe. Albo literatura outsiderska, podobno profesor jest naprawdę niesamowity. Aha, jeszcze francuskie kino Nowej Fali albo religie Wschodu. Jest tego całe mnóstwo.
Jenny zmarszczyła brwi.
– A co ty chcesz robić po takich zajęciach?
Kate wróciła z butelką tequili i trzema papierowymi kubkami.
– Jakich zajęciach? – zapytała.
– Aubrey zastanawia się nad malarstwem renesansowym i paroma innymi kijowymi przedmiotami – odparła Jenny z uśmiechem.
– Kijowymi? – powtórzyła Kate i roześmiała się. – Jesteś niemożliwa.
– Twierdzisz, że to mało praktyczne zajęcia – powiedziała Aubrey. – Rozumiem, ale po co miałabym przyjeżdżać do Carlisle, jeśli nie dla przedmiotów, które mnie inspirują?
– Hmm, żeby potem dostać pracę? – rzuciła Jenny.
– Nuuuda – skomentowała Kate.
– Powiedziała dziewczyna z funduszem powierniczym – odgryzła się Jenny.
– Jenny Vego, daję słowo: jesteś do mnie uprzedzona, ale wybaczam ci. Hej, mam pomysł. Ja też pójdę na malarstwo renesansowe, Aubrey. A w ferie przyjedziesz do Nowego Jorku i pójdziemy do Metropolitan Museum pooglądać obrazy z krwi i kości – oznajmiła Kate.
– To obrazy mają krew i kości? – spytała Aubrey.
– Akty mają.
Roześmiały się, zadowolone z udanego żartu. Kate nalała po solidnej porcji tequili do każdego kubka, a w dusznym powietrzu rozszedł się orzeźwiający, ostry zapach alkoholu. Jenny skrzywiła się, kiedy go poczuła, jednak Kate uznała to za reakcję na swoje zaproszenie.
– Nie bądź zazdrosna, ty też możesz przyjechać do Nowego Jorku – rzekła, wciskając jej kubek w ręce. – Muszę cię jakoś wyluzować, taką mam misję. Kiedy będziesz już wystarczająco narąbana, rozejrzymy się za kimś, kogo będziesz mogła zaliczyć.
Jenny parsknęła śmiechem i przewróciła oczami, ale wzięła kubek. Na świetlik zaczęły padać ciężkie krople, wstała więc, żeby go zamknąć. Przez następną godzinę piły tequilę i się malowały. A raczej Jenny i Kate malowały Aubrey. Brakowało jej babskiego genu. Nigdy nie lubiła chodzić na zakupy, nie interesowały jej kosmetyki, nie znała sztuczek, dzięki którym dziewczyny podobają się chłopcom. Los obdarzył ją wysokim wzrostem, smukłą figurą i regularnymi rysami twarzy, ale sama uważała się za szarą myszkę. Brwi i rzęsy miała tak jasne, że niemal niewidoczne, włosy cienkie, a do tego nieśmiały sposób bycia. Współlokatorki postanowiły ją odmienić. Posłuszna ich wskazówkom otworzyła szeroko oczy, wciągnęła policzki i zrobiła dzióbek. Łaskotanie pędzli i zapach alkoholu w ciepłych oddechach koleżanek sprawiły, że całe to doświadczenie wydawało jej się wręcz surrealistyczne, choć może był to tylko efekt działania tequili. Gdy Aubrey spojrzała w lustro, nie poznała własnej twarzy. Przyjaciółki sprawiły, że stała się piękna: miała podkreślone oczy i uwydatnione kości policzkowe.
Kiedy chwiejnym krokiem wyszły na dziedziniec, deszcz już nie padał i znacznie się ochłodziło. Niebo przybrało barwę indygo, w powietrzu unosił się słodki zapach, a Aubrey miała wrażenie, że stała się kimś innym. Czuła też, że nadciąga potężny ból głowy, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Pożyczyła od dziewczyn świetne krótkie spodenki i seksowną koszulkę. Nowy wygląd dodał jej odwagi. Czy można było tę odwagę wykorzystać lepiej niż na flirt z chłopakami z bractw?
Kate zrobiła listę imprez, które uszeregowała pod względem prestiżu. Było ważne, żeby pojawić się na tych pierwszoligowych.
– Męskie bractwa rządzą życiem towarzyskim kampusu – tłumaczyła, gdy kluczyły między kałużami. – Kiedy wiosną zgłosicie się do jakiegoś żeńskiego klubu, męskie przekażą mu swoje opinie na wasz temat. Dla mnie to nie ma znaczenia, bo mogę się dostać, gdzie zechcę. Wy nie macie znajomości, więc wszystko zależy od tego, czy faceci uznają, że jesteście fajne i potraficie się bawić na imprezach.
– Daj spokój, który mamy rok? Pięćdziesiąty czwarty? – spytała Jenny.
– W pięćdziesiątym czwartym w Carlisle nie studiowały kobiety – stwierdziła Kate.
– Właśnie. Jesteś zacofana, Kate. Jeśli będę chciała dołączyć do żeńskiego klubu, choć wcale nie jestem tego taka pewna, to tylko po to, żeby nawiązać odpowiednie znajomości. Mam gdzieś, co o mnie myśli jakiś skretyniały pajac z bractwa.
– Nie słuchaj jej. Zepsuje ci zabawę – ostrzegła Kate.
– Też mi zabawa – rzekła Jenny. – Pójść na imprezę, z której wychodzisz upaprana płynami fizjologicznymi.
– Jak dla mnie brzmi świetnie – powiedziała Kate.
Dotarły w drugi koniec dziedzińca i przeszły przez wspólną jadalnię Eastman Commons, gdzie wciąż pachniało podaną na obiad kiszoną kapustą. Po drugiej stronie budynku biegła Dunsmore Avenue, szeroka aleja łącząca Główny Dziedziniec z Dziedzińcem Naukowym, otwarta dla ruchu drogowego. Na chodnikach pełno było hałaśliwych, pijanych studentów kierujących się ku Alei Bractw. Na rogu Livingston Street – bo tak oficjalnie się nazywała – tłum zgęstniał. Studenci ignorowali czerwone światło i przechodzili między samochodami, żeby szybciej dotrzeć na imprezy. Trąbiącym kierowcom pokazywali środkowe palce i rzucali wyzwiska. Kate zeszła z chodnika, pociągając za sobą Jenny.
– Nie zachowuj się jak kujonka. – Przebiegły przez skrzyżowanie, ze śmiechem omijając samochody.
– Myślisz, że nigdy nie przechodziłam w ten sposób przez jezdnię? – rzuciła Jenny, kiedy znalazły się po drugiej stronie. Wszystkie były zdyszane.
– Tak właśnie myślę – odparła Kate.
– I pewnie