Login. Tomasz Lipko
to jest właściwie?
– Dwa lata temu na żądanie Oliwy w jego ciało został wszczepiony chip nowej generacji rejestrujący między innymi dokładne położenie właściciela. Miał umożliwić lokalizację w wypadku porwania. Ale jest dla nas ważny nie tylko dlatego, że możemy prześledzić ostatnie jego chwile przed śmiercią. Oliwa miał podobno informacje, których bał się zapisywać na pendrivie, nie mówiąc już o komputerze. W ostatnich tygodniach obawiał się nie tylko o dane, ale także o swoje życie. Chip był zintegrowany z jego komórką i komputerem. Na tych urządzeniach nie chciał zostawiać żadnych śladów. Wszystko kopiował na chip i usuwał z urządzeń mobilnych. Więc ta drzazga w jego dupie to jak prywatny sejf z najcenniejszymi informacjami.
– W dupie? – Igor zawsze spontanicznie reagował na to słowo.
– To niestety tylko przenośnia. Nie mam pojęcia, gdzie to u niego siedzi. Jedyną szansą znalezienia i wyjęcia tego chipa z jego ciała jest ostatnie pożegnanie córki z ojcem. Miejsce akcji: warszawskie prosektorium. Czas: jutro.
Przez dłuższą chwilę staliśmy we trzech w milczeniu. Ani ja, ani Igor nie byliśmy w stanie wydusić z siebie słowa. Rado czekał cierpliwie na naszą reakcję. Ale żaden z nas się nie odezwał. Nie wiem, jak Igor, ale mnie przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Zwłaszcza że Rado patrzył mi prosto w oczy i podszedł do mnie jeszcze bliżej, na odległość kroku. Był zmęczony, dopiero przyjechał z Warszawy, a za chwilę miał jechać do prokuratury. Od dwóch tygodni pełnił funkcję jej szefa, był piotrkowskim prokuratorem rejonowym. Mówił powoli; z każdym jego słowem podejrzewałem coraz mocniej, że oprócz zmęczenia gnębiło go coś jeszcze.
– Dziewczyna nazywa się Karolina Oliwa i jest jedyną córką Krzysztofa. – mówił powoli, przecierając ręką oczy, które mrużyły mu się ze zmęczenia – Z tego co wiem, jedyną bliską osobą, jaką miał. To ona jest przepustką do prosektorium. Pójdziesz tam jako jej duchowy opiekun. Będziecie mieli skaner, zestaw skalpeli oraz mniej więcej sześćdziesiąt minut, żeby wydłubać chip z trupa, gdziekolwiek on tkwi. I najważniejsze: służby wcześniej czy później będą ją prześwietlać, podsłuchiwać i śledzić. Musicie być wyjątkowo ostrożni.
Zamarłem.
– Nie zostawcie tylko po sobie tatara z ludzkiego mięsa – dorzucił na koniec Rado.
Zgodnie z ewangeliczną zasadą ubóstwa i przede wszystkim z własnym światopoglądem nigdy nie przywiązywałem się do dóbr materialnych. Ale miałem dwie słabości, z którymi oduczyłem się walczyć jakiś czas temu. Okazały się zbyt silne, uznałem więc, że lepiej skupić się na innych wyzwaniach. Pierwsza z tych słabości to samochody. Cztery lata temu Pan Bóg spełnił jedno z moich niewielu doczesnych marzeń. Piętnaście tysięcy złotych. Tyle wynosiły wówczas oszczędności mojego życia. Za dziewięćdziesiąt procent tej sumy kupiłem sportowy samochód. Pierwszy samochód w życiu. Renault mégane II coupé 2.0 turbo o napędzie stu sześćdziesięciu trzech koni mechanicznych. Parę lat wcześniej ten wóz został wybrany samochodem roku.
– W wieku, do którego nie dożył Jezus Chrystus, zrozumiałem, że nie znajdę lepszego celu dla oszczędności, które zbierałem jeszcze na książeczce SKO – tak tłumaczyłem ten prezent dla samego siebie na czterdzieste urodziny, kiedy Igor i Rado zapytali mnie, dlaczego nie rozdam tych pieniędzy potrzebującym. – Raz w życiu, kurwa, pomyślałem, że to ja jestem potrzebującym. Potrzebuję właśnie takiej fury.
Pędziliśmy wtedy dwieście kilometrów na godzinę poznańską autostradą i byłem jedynym trzeźwym w tym towarzystwie. Ale dopiero dziś widzę, że ja też nie zachowałem umiarkowania. Przekraczałem ograniczenia prędkości o prawie sto procent. Czułem się wtedy jak dziecko pokazujące swoją ulubioną zabawkę najlepszym kolegom. Rado i Igor raczyli się na przemian czerwoną finlandią i kręconymi na kolanach blantami. Ten samochód miał to do siebie, że można go było rozpędzić do setki w dziesięć sekund. Trzydrzwiowa żółta strzała. Został sprowadzony specjalnie dla mnie z Węgier po niegroźnym wypadku. Jego ciemnożółty kolor był jedną z cech, którą kierowałem się przy decyzji o zakupie. Idealnie pasował do mojej ulubionej żółtej koszuli. I to właśnie była druga z tych słabości.
Ubrania. Przypuszczam, że miałem znacznie mniej ciuchów od przeciętnego polskiego księdza. Ale te nieliczne rzeczy, które składały się na moją garderobę, wybierałem bardzo starannie. I były dla mnie ważne. Każdy ciuch miał symboliczną wymowę. Każdy był związany z jakimiś emocjami. Spodnie, które miałem na sobie w prosektorium, były czarne, z wysokiej jakości weluru. Bardzo mi zależało na dyskretnej elegancji w tym momencie i w tym miejscu. Mówiąc wprost, to były moje najlepsze spodnie żałobne. Kupiłem je na pogrzeb matki pięć lat temu i od tamtego momentu nie miałem ich na sobie ani razu. Teraz patrzyłem na nie i z przerażeniem zauważyłem, że w delikatną prążkowaną strukturę poniżej kolan wczepiły się malutkie fragmenty ludzkiego mózgu. Większość tego, co przez lata mieściło się w czyjejś głowie, rozlała się obok na podłodze. Przypominała niestrawiony do końca obiad popity dużą ilością taniego wina i wyrzygany na posadzkę.
– W tym momencie musimy to potraktować jako zwykły odpad medyczny – powiedział po chwili wymownego milczenia dyrektor administracyjny szpitala – zaraz przyjdzie serwis sprzątający i zneutralizuje ten organ.
Mózg rozbity na szpitalnej posadzce z kawałkami szkła dookoła w niczym nie przypominał ikony ludzkiego rozsądku. Przyszło mi właśnie do głowy powiedzonko Wojciecha Łazarka, znanego trenera z czasów mojej młodości: smutny jak pasztetowa w lipcu.
Pięć minut później mózg został szuflą wmieciony do kubła na śmieci, a jego pozostałości gwałtownie wplątały się w czarne od szpitalnego brudu warkocze mopa. Najważniejszy ludzki narząd nie przypominał niczego oprócz brudnej gęstej brei pozostającej po umyciu toalety. Ból głowy minął równie szybko, jak się pojawił, ale w moim umyśle pozostał jeszcze cięższy obraz, który czułem niemal fizycznie. Miałem wrażenie, jakby dziewczyna wiedziała, co się ze mną działo.
– Nie patrz na to, ojcze. Ten widok może cię później prześladować – wyszeptała, pociągając mnie za rękaw koszuli.
Odeszła na dwa kroki i rzuciła swoją sportową torbę do masywnej czarnej trumny wyściełanej białym aksamitem. Trumna czekała na jej ojca.
Zirytowała mnie tą uwagą. Chwyciłem ją za rękę i tym razem to ja przybliżyłem się do niej na odległość oddechu.
– Pozwolisz, że będę myślał o tym, na co mam ochotę. Poza tym ustalmy z góry jedną ważną rzecz. To, co wydłubiemy za chwilę z twojego tatusia, zostanie przy mnie. Takie jest zlecenie moich mocodawców. A z nimi raczej nie ma dyskusji.
Dopiero wtedy wyraźnie poczułem ten zapach. Perfumy Karoliny Oliwy. Zapach o dzikiej, trudnej do określenia barwie, połączenie orientu, kadzideł i świeżej marihuany.
Chwilę popatrzyła mi wyzywająco w oczy i w końcu bez słowa uwolniła się z uścisku. Niewykluczone, że przyjęła moją odpowiedź z ulgą. Chyba coraz wyraźniej dochodziło do niej, że wciągam ją do spisku, po którym szybko może wylądować po drugiej stronie chłodniczych drzwiczek. Pomyślałem o tym, kiedy chwytałem za klamkę, żeby w końcu wysunąć z chłodni nosze, na których leżał jej ojciec. Ale nawet nie drgnęła. Siłowałem się z nią jeszcze chwilę. Musiało to wyglądać groteskowo: klnący jak szewc ksiądz stara się wyciągnąć z lodówki nieboszczyka. W końcu dałem za wygraną i przez interkom wezwałem pomoc. Po chwili przyszedł jeszcze bardziej zaspany dyrektor Podsiadło. Ponad minutę szarpał się z zaciętym zamkiem. W pewnym momencie zdjął nawet przepocony kitel i podwinął rękawy flanelowej koszuli, ale im bardziej szarpał się z klamką, tym jaśniejsze się stawało,