Czarna Kompania. Glen Cook

Czarna Kompania - Glen  Cook


Скачать книгу
wydał z siebie głos, który stanowił przekonującą imitację pisku umierającego ptaka.

      – Twardziej – powiedział. Odwrócił się błyskawicznie w stronę Kapitana. – Do broni! – wrzasnął. – Nadchodzą!

      W ciągu kilku sekund ludzie biegli już ku swoim pozycjom. Ostatnie ślady walki pomiędzy Goblinem i Jednookim stały się strzępami mgły unoszącymi się na wietrze. Dryfowały w stronę łypiącej okiem twarzy Twardzieja, wywołując na niej, gdy tylko jej dotknęły, obrzydliwy trądzik. Fajny numer, pomyślałem, ale nie próbujcie go złapać, gdy będzie się miał na baczności, chłopaki. On nie będzie się cackał.

      Odpowiedzią na nasze gramolenie się były liczne odgłosy rogów dobiegające z dołu oraz dudnienie bębnów, które niosło się w kanionach echem jak odległy grzmot.

      Buntownicy przez cały dzień przypuszczali ataki, było jednak oczywiste, że nie traktują tego poważnie. Poszturchiwali tylko gniazdo szerszeni, by się przekonać, co się stanie. Dobrze zdawali sobie sprawę, jak trudno jest przypuścić szturm na Stopień.

      Wszystko to wskazywało, że Twardziej zamyśla coś paskudnego.

      W ogólnym rozrachunku jednak potyczki dobrze wpłynęły na morale. Ludzie zaczęli wierzyć w to, że istnieje szansa na utrzymanie się.

      Choć kometa unosiła się wśród gwiazd, a Stopień pode mną usiany był galaktyką ognisk, noc zadawała kłam mojemu poczuciu, że znajdujemy się w samym sercu wojny. Siedziałem z kolanami pod brodą na wypiętrzeniu skalnym wznoszącym się nad pozycjami nieprzyjaciela. Rozmyślałem o wieściach ze wschodu. Szept oblegała teraz Mróz. Zniszczyła już armię Błyskotki oraz rozbiła Ćmę i Podkradacza wśród mówiących menhirów na Równinie Strachu. Wyglądało na to, że buntownicy ponieśli gorszą klęskę na wschodzie niż my na północy.

      Tu jednak sytuacja mogła się jeszcze pogorszyć. Mól, Podkradacz i Guzdrała dołączyli do Twardzieja. Byli tam też inni z Osiemnastu, jak dotąd niezidentyfikowani. Nasi wrogowie poczuli swoją szansę.

      Nigdy nie widziałem północnych zórz, choć mówiono mi, że moglibyśmy je przez chwilę dojrzeć, gdybyśmy utrzymali Wiosło i Rozdanie wystarczająco długo, by tam przezimować. Historie, które słyszałem o tych łagodnych, połyskujących światłach, każą mi myśleć, że są one jedyną rzeczą, którą można by porównać z tym, co ukształtowało się ponad kanionami, gdy przygasły ogniska buntowników. Niewiarygodnie długie i cienkie proporce subtelnego światła zakręcały w górę ku gwiazdom. Migotały, falując jak wodorosty unoszące się w spokojnym prądzie. Łagodny róż i zieleń, żółć i błękit, przecudne odcienie. W moim umyśle pojawiło się ich określenie. Starożytna nazwa. Wojny Pastelowe.

      Kompania walczyła w Wojnach Pastelowych dawno, dawno temu. Spróbowałem sobie przypomnieć, co zapisano w Kronikach na temat tych konfliktów. Nie mogłem przywołać wszystkiego, pamiętałem jednak wystarczająco wiele, żeby poczuć strach. Pognałem ku kwaterom oficerów w poszukiwaniu Duszołapa.

      Znalazłem go i powtórzyłem mu to, co pamiętałem. Podziękował mi za mój trud, stwierdził jednak, że znana mu jest zarówno historia Pastelowych Wojen, jak i koteria buntowników, która wysyłała te światła. Nie było się czego obawiać. Spodziewano się tego ataku i Wisielec przybył tu po to, by go odeprzeć.

      – Usiądź sobie gdzieś, Konował. Goblin i Jednooki dali już swoje przedstawienie. Teraz pora na Dziesięciu.

      Biła z niego pewność siebie, niezachwiana i złośliwa zarazem, doszedłem więc do wniosku, że buntownicy wpadli w jakąś pułapkę zastawioną przez Schwytanych.

      Zrobiłem tak, jak mi radził. Udałem się na swój samotny punkt obserwacyjny. Po drodze przeszedłem przez obóz ożywiony rozwijającym się spektaklem. Tu i ówdzie słychać było szept strachu, wznoszący się i opadający jak poszum odległych fal morskich.

      Wielobarwne wstęgi były teraz wyraźniejsze. Poruszały się z konwulsyjną nerwowością, która sugerowała, że ich plany pokrzyżowano. Być może Duszołap miał rację. Może wszystko skończy się na demonstracji na użytek żołnierzy.

      Wróciłem na swoją perć. Na dnie kanionu nie było już widać migotliwych płomieni. Pokryło je morze czerni w najmniejszym stopniu niezłagodzonej przez blask wijących się wstęg. Choć nic nie było widać, wiele można było usłyszeć. Akustyka tej krainy była szczególna.

      Twardziej ruszył naprzód. Jedynie marsz całej armii mógł spowodować tak wiele metalicznego grzechotu i dzwonienia.

      Tak on, jak i jego drużyna czuli się pewnie.

      Proporzec łagodnego, zielonego światła wzniósł się w noc. Powiewał leniwie jak skrawek materiału na wietrze. Przygasał w miarę wznoszenia się, aż wreszcie rozpadł się na gasnące iskry, wysoko nad nami.

      Kto go zerwał? – zastanawiałem się. Twardziej czy Wisielec? Czy to był dobry, czy zły znak?

      Śledzenie przebiegu tej walki było niemal niemożliwe. Przypominało obserwowanie pojedynku mistrzów szermierki. Nie mogłeś zauważyć wszystkiego, jeśli sam nie byłeś ekspertem. Pozostając przy tym porównaniu, pojedynek Goblina z Jednookim przypominał walkę dwóch barbarzyńców okładających się mieczami.

      Wielobarwna zorza gasła stopniowo. To z pewnością była robota Wisielca. Pozbawione kotwicy świetlne proporce nie wyrządziły nam żadnej szkody.

      Rwetes na dole był coraz bliżej.

      Gdzie była Władczyni Burz? Nie dała znaku życia przez dłuższy czas. Wydawało się, że to idealna chwila na sprezentowanie buntownikom paskudnej pogody.

      Duszołap też najwyraźniej olewał robotę. Ani razu nie widzieliśmy, by uczynił coś naprawdę spektakularnego. Czy był mniej potężny, niż głosiła fama, czy też zachowywał siły na jakąś ostateczność, którą jedynie on mógł przewidzieć?

      Na dole zaczęło się dziać coś nowego. Na ścianach kanionu zalśniły pasma i plamy czerwieni tak głębokiej, że z początku była ledwie widoczna. Stopniowo stawała się coraz jaśniejsza. Dopiero gdy z czerwonych plam zaczęło się coś sączyć i kapać, poczułem gorący powiew napływający w stronę urwiska.

      – Wielcy bogowie – mruknąłem porażony. Oto był czyn godny Schwytanych.

      Kamienie zadudniły i zahuczały, gdy stopiona skała wyciekła na zewnątrz, pozostawiając ściany gór bez podstawy. Z dołu dobiegły wrzaski, wrzaski ludzi pozbawionych nadziei, którzy widzą nadciągającą zagładę i nie mogą nic zrobić, by ją powstrzymać lub jej uniknąć. Ludzie Twardzieja gotowali się żywcem i ginęli miażdżeni pod skałami.

      Znaleźli się niewątpliwie w kotle czarownicy, jednak miałem wrażenie, że słyszę za mało krzyków jak na armię tak liczną jak ta, którą dowodził Twardziej. Niepokoiło mnie to.

      W niektórych miejscach skała była już tak gorąca, że stanęła w płomieniach. Z kanionu buchnęła wściekła fala powietrza. Wiatr zawodził, zagłuszając stukot spadających kamieni. Blask stał się tak jasny, że można było dostrzec oddziały buntowników wspinające się po serpentynach.

      Za mało, pomyślałem… Samotna postać na sąsiedniej wyniosłości przykuła mój wzrok. Jeden ze Schwytanych, choć w zmiennym, niepewnym świetle nie mogłem dostrzec który. Kiwał głową sam do siebie, obserwując męczarnie nieprzyjaciela.

      Skały zapadały się, a płomienie rozprzestrzeniały, aż wreszcie cała panorama pokryta była szkarłatem i bulgocącymi kałużami.

      Kropla płynu uderzyła mnie w policzek. Spojrzałem w górę zdumiony i kolejna pokaźna kropla plasnęła w grzbiet mojego nosa.

      Gwiazdy


Скачать книгу