Śnieżna siostra. Майя Лунде
sobie myślicie, że John i ja przyjaźniliśmy się ze sobą tylko dlatego, że obaj byliśmy niscy i słabo graliśmy w piłkę nożną, i nie mieliśmy o czym rozmawiać. Prawda jest taka, że dawniej rozmawialiśmy o bardzo wielu sprawach. Gadaliśmy ze sobą od chwili, gdy rano spotykaliśmy się w drodze do szkoły, aż do wieczora, gdy musieliśmy wracać do domu. Kiedy byliśmy razem, nigdy nie musiałem się zastanawiać, co powiedzieć. Zupełnie jakby John naciskał guzik, który sprawiał, że słowa same ze mnie wyskakiwały. Długie zdania, które kończyły się tylko po to, żeby z Johna mogło wyskoczyć w odpowiedzi co najmniej tyle samo słów. I śmiech. Bo John i ja śmialiśmy się bardzo często. Pokładaliśmy się ze śmiechu, trzymając się za brzuchy. Mama nazywała to perlistym śmiechem. Mówiła, że to najpiękniejszy dźwięk na świecie, bo wydaje się, że wylatują nam z ust okrągłe białe perły.
Ale tak było kiedyś. Odkąd skończyło się lato, już się nie śmialiśmy. I za każdym razem, kiedy spotykałem Johna, musiałem się zastanawiać, co powiedzieć. Do głowy przychodziły mi same krótkie słowa. Dotyczyły głównie pogody. Nigdy tak często nie rozmawialiśmy o pogodzie, jak przez ostatnie pół roku. A ja sądziłem, że pogoda jest czymś, o czym rozmawiają wyłącznie dorośli. I nie było już perlistego śmiechu.
Pewnie myślicie, że moje życie było bardzo smutne, bez śmiechu i ciągłej paplaniny. I macie całkowitą rację. Było bardzo smutne, dopóki nie zjawiła się Hedvig.
John w końcu uznał, że nie może dłużej stać na brzegu i marznąć. Ja też nie miałem ochoty stać bezczynnie i ociekać wodą, więc obaj wskoczyliśmy do basenu.
Pływałem kraulem tam i z powrotem, tam i z powrotem. Widziałem, że obok mnie pływa John, ale nie był w stanie utrzymać mojego tempa. Byłem od niego szybszy, bo przez kilka ostatnich miesięcy trenowałem znacznie częściej niż on.
Głowa w górę, wdech, wymach ramion, głowa w dół, wydech, wymach ramion. Nie myśleć o niczym innym.
Ale nagle stało się coś, co sprawiło, że nie mogłem się skupić. Zauważyłem, że ratownicy przystroili na święta swój kantorek. Zawiesili kolorowe lampki wokół okna wychodzącego na basen.
No tak, Boże Narodzenie. Zbliżała się Wigilia. Najpiękniejszy dzień w roku. Mnóstwo ludzi tak uważa, a ja mam kilka dodatkowych powodów, by tak sądzić. Po pierwsze, w Wigilię Bożego Narodzenia obchodzę urodziny. Właśnie dlatego mam na imię Julian[1]. A po drugie, w tym roku kończę dziesięć lat. Okrągła liczba w samą Wigilię Bożego Narodzenia – to naprawdę wyjątkowo dobry powód, żeby cieszyć się na myśl o świętach. Ale ja w ogóle się nie cieszyłem.
Jestem pewny, że dokładnie wiecie, jak powinny wyglądać święta. Z kim chcecie je spędzić, czym powinny pachnieć i co ma wisieć na choince. I pewnie chcecie, żeby tak było co roku. Ja też tego chciałem. A tak obchodzono Boże Narodzenie w moim domu: W małą wigilię[2], po tym, jak ja i moje siostry poszliśmy spać, mama i tata ubierali choinkę. Kiedy budziłem się rano 24 grudnia, zawsze trochę się bałem, że nie zdążyli jej przystroić. Otwierałem drzwi swojego pokoju tak cicho, jak tylko potrafiłem, i zakradałem się do schodów, które prowadziły na parter. Tam zwykle się zatrzymywałem i nasłuchiwałem odgłosów świąt: pobrzękiwania piramidy bożonarodzeniowej na półce nad kominkiem, trzaskania szczap drewna w kominku i muzyki, puszczanej zawsze przez mamę: chóru chłopięcego, który śpiewał kolędy Cicha noc i Piękna jest ziemia. Muzyka była tak cudowna, że z przejęcia zaczynałem się cały trząść. Następnie schodziłem na dół i stawałem pod drzwiami salonu, tym razem żeby poczuć zapachy. Bo dom musi również pachnieć świętami. U nas Boże Narodzenie pachnie mieszaniną świerkowych gałązek, kadzidła, pierniczków, klementynek, cynamonu i kakao, które, tak przy okazji, lubię najbardziej na świecie. Kiedy byłem pewny, że w domu unosi się prawdziwy zapach świąt, otwierałem drzwi salonu.
Przez chwilę stałem nieruchomo, jedynie mrugając, bo salon był tak udekorowany, że spoza ozdób prawie nie było widać mebli. Wszystko było tak cudowne, ciepłe, piękne i lśniące, że prawie nie mogłem złapać tchu. Ale zaraz podchodzili do mnie mama i tata i przytulali mnie, i wołali: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!” i „Wesołych świąt, nasz kochany świąteczny synu!”, i „Chodź, zaraz dostaniesz kakao i zjesz z nami śniadanie”. A przy nakrytym do śniadania stole, który uginał się od jedzenia, siedziały moje siostry i uśmiechały się do mnie. Wszyscy troje życzyliśmy sobie wesołych świąt: mała Augusta, która urodziła się w sierpniu[3], ja, Julian, ten środkowy, i Juni[4], najstarsza z nas. Chyba nie muszę mówić, w którym miesiącu się urodziła?
Moja siostra Juni w każde święta była z nami. Ale w tym roku jej miejsce przy stole będzie puste. Bo Juni nie żyje. Umarła i leży pochowana na cmentarzu. I dlatego nie powinno Was dziwić, że tamtego popołudnia, kiedy pływałem kraulem tam i z powrotem, zastanawiałem się, jak w tym roku będą wyglądały nasze święta.
Starałem się wrócić myślami do pływania. Głowa w górę, wdech, wymach ramion, głowa w dół, wydech, wymach ramion. Ale nagle źle nabrałem powietrza i się zachłysnąłem. Nos i gardło miałem pełne wody. Podpłynąłem do brzegu basenu, wyprostowałem się i zacząłem kaszleć. Właśnie wtedy zobaczyłem Hedvig. Stała na śniegu i zaglądała do środka. Przyciskała piegowaty nos do szyby, aż zrobił się zupełnie biały. Musiała zauważyć, że na nią patrzę, bo gwałtownie odsunęła się od okna. Rozejrzałem się dookoła, ale nikt inny nie zwrócił na nią uwagi. John nadal pływał, myśląc tylko o pracy rąk i nóg. Ale ja widziałem tę dziewczynę, a ona widziała mnie. A potem podniosła rękę i pomachała do mnie.
Uniosłem dłoń i odmachałem jej. I wtedy posłała mi tak szeroki uśmiech, jakiego nie widziałem od bardzo, bardzo dawna.
Gdy w końcu wyszedłem z pływalni, ona nadal stała na dworze. Nie przy oknie, lecz przed wejściem do budynku. Czerwony płaszczyk błyszczał w świetle ulicznej latarni, a śnieg iskrzył się na czapce Hedvig. Przestępowała z nogi na nogę, z pewnością po to, żeby nie zmarznąć. Na mój widok kolejny raz posłała mi swój promienny uśmiech, wzięła rozbieg, pośliznęła się na butach i zatrzymała tuż przede mną.
– Jesteś nareszcie! – powiedziała.
– Ee, tak – odparłem.
Przyglądała mi się w milczeniu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Najwyraźniej na mnie czekała. Tylko dlaczego? Czy kiedyś już ją spotkałem? Może chodzi do mojej szkoły? A może to jakaś kuzynka albo daleka krewna, którą widziałem na rodzinnym przyjęciu? Myślałem i myślałem, ale nie mogłem jej sobie przypomnieć. A wydaje mi się, że zapamiętałbym tę twarz. Małą i piegowatą, z szarymi oczami, które jakby tryskały światłem w zimowych ciemnościach, z dużymi uśmiechniętymi ustami i ogromną szparą między górnymi jedynkami.
– Mam na imię Hedvig – powiedziała. – Nie, zaczekaj, przedstawię się porządnie, pełnym imieniem i nazwiskiem. I bardzo żałuję, że nie mogę powiedzieć Hedvig Victoria Johanna Rosendal Ekelund czy jakoś tak... ale to by było kłamstwo. A jak wiadomo, kłamać nie należy, zwłaszcza wtedy, gdy się spotyka kogoś po raz pierwszy.
Zrobiła przerwę na oddech, i słusznie, bo mówiła tak szybko, że trudno było za nią nadążyć, a poza tym gdyby teraz nie nabrała powietrza, prawdopodobnie by zemdlała. Podała mi rękę i się przedstawiła:
– Niestety, nazywam się Hedvig Hansen. Pewnie