Noah jest bardziej. Simon James Green

Noah jest bardziej - Simon James Green


Скачать книгу
na poręczy fotela. – To krążki delikatnego, chrupiącego ciasta przybrane perłą dojrzewającego sera.

      Harry podniósł jedną przekąskę.

      – Czy to nie pringlesy o smaku śmietany ze szczypiorkiem? – spytał, obwąchując chrupka.

      – Eee, można powiedzieć, że to coś podobnego – przyznał Noah.

      – Posmarowałeś to serem z tubki?

      – W zasadzie to tak, dokładnie.

      Harry ugryzł chipsa.

      – Super.

      – Mam nadzieję, że amuse-bouche przypadło wam do gustu – uśmiechnął się Noah. – Przepraszam, muszę zajrzeć do kuchni, ale wpadnę tu niezapowiedzianie nie raz i nie dwa, żeby sprawdzić, czy nic złego się nie dzieje… Znaczy, czy wszystko jest w porządku. Harry, usiądź na kanapie. Pierre, czy mógłbyś zająć fotel?

      – A nie możemy razem na kanapie? – podsunął Pierre.

      – Nie, bo nie, bo pozostali goście… gdy przyjdą… Tak są podobierane miejsca. Okej? No. To wracam za minutkę. Albo pół. Albo kiedy indziej!

      Noah zniknął w kuchni, akurat by ujrzeć deszcz bijący o szyby.

      – Dupa – mruknął, wybiegając na zewnątrz, gdzie ustawił grilla i piekł na nim rybę.

      Był pewien, że wyjdzie to na dobre. Żyjąc w tej parodii domu, nauczył się, że większość potraw, przynajmniej pod względem smaku, poprawia się po grillowaniu. Nie poddając się pogodzie, Noah zaciągnął parasol ogrodowy i rozłożył go nad grillem. Doskonale.

      Zadzwonił dzwonek.

      Popędził przez kuchnię i salon, zerkając, czy przypadkiem Harry i Pierre nie są za blisko siebie (dzieliły ich jakieś dwa metry – mogło być lepiej, ale niech tam), i otworzył drzwi Evie.

      – Zapomniałam gitary – wyjaśniła, mijając go.

      Trzy przemoczone, zdziczałe kreatury stały na podjeździe, taksując wzrokiem vana Bambi. Noah od razu ich poznał. To narkomani. A raczej, Noah był w zasadzie pewien, że widział przynajmniej jednego z nich palącego w parku papierosa, więc prawdopodobnie byli narkomanami.

      – O, Eva? – powiedział, zamykając drzwi i wołając w jej stronę: – Obawiam się, że nie możesz przyprowadzić na obiad swoich znajomych. Nie wystarczy jedzenia.

      Zatrzymał się w ciemności, nie słysząc odpowiedzi.

      – Eva? Gdzie jesteś?

      – Tutaj.

      – Przepraszam, nie widziałem cię. Eva, chodzi mi o tych ludzi na zewnątrz. Wiem, że jesteś tu od niedawna i nie orientujesz się w sytuacji społecznej, ale ja bym nie chciał z nimi przebywać. Uwierz mi, ci kolesie oznaczają kłopoty. Okej?

      Położył dłonie na jej na ramionach w uspokajającym geście.

      – To moje piersi.

      – Strasznie mi przykro! – Noah odskoczył jak oparzony. – W tym wątłym świetle, które celowo zaaranżowałem, nie widziałem. To była pomyłka. Naprawdę wcale mnie nie interesują twoje piersi.

      – Super.

      – Usiądź przy Harrym na kanapie. Pięć kroków na lewo i jeden do tyłu. Zaraz przyjdę z pierwszym daniem!

      Noah wymacał drogę do kuchni, teraz oświetlonej dziwnie pomarańczowym blaskiem. Stanął w drzwiach sparaliżowany ze strachu, gdy ujrzał, jak płomienie liżą okno kuchenne.

      – KURWAAA! – pisnął, wybiegając na zewnątrz, gdzie parasol ogrodowy z jakiegoś powodu płonął, choć węgle były białe, a nie zajęte ogniem, więc niby skąd…

      Nieważne! Co teraz?! Oczywiście jego rodzice nie wydaliby pieniędzy na koc gaśniczy lub przemyślany zestaw gaśnic (wodna, pianowa i z dwutlenkiem węgla), więc musiał sobie poradzić w inny sposób. Noah pobiegł do kuchni, napełnił miskę wodą i ruszył z powrotem na taras, wychlapując wodę dookoła i ślizgając się na paczce soczewicy, którą jakiś idiota zostawił na podłodze. Po chwili runął na linoleum, zlany od stóp do głów, podczas gdy parasol ogrodowy zaskrzypiał i rozpadł się, spadając na ziemię i pryskając dokoła iskrami.

      – POŻAR! POŻAR! DZWOŃCIE PO STRAŻ!

      Rozdział dziesiąty

      Milczący Noah siedział po turecku na podłodze salonu. W powietrzu unosiła się słaba woń spalonych mebli ogrodowych, podczas gdy on bez zapału usiłował jeść pałeczkami zamówioną chińszczyznę. Teraz nie miał ochoty na jedzenie. Naprawdę nie był głodny.

      – Kutas – mruknął Eric, ładując do ust kluski widelcem.

      Parasol ogrodowy trafił po drodze w grilla, czyli cały obiad był do wyrzucenia. Ugaszenie ognia wymagało od każdego gościa (oprócz Evy, która skorzystała z poruszenia i się wymknęła, zapewne po to, by dołączyć do swojego gangu ćpunów), by stanął w linii i podawał z rąk do rąk rondle i miski z wodą, żeby zapobiec dalszej katastrofie.

      Noah zignorował Erica i gmerał pałeczkami w swojej porcji kurczaka w sosie słodko-kwaśnym. Teraz Pierre ma go za debila. Czy wraz z Harrym będą się z niego wyśmiewać później, gdy razem wrócą do domu Harry’ego? Już to sobie wyobrażał:

      PIERRE: Och, Harry, twój chłopak to idiota. Wszystko podpala.

      HARRY: Tak.

      PIERRE: I jest naprawdę biedny i nie ma prądu.

      HARRY: Wiem!

      PIERRE: Ha, ha, ha, ha! Ale śmieszne.

      HARRY: Ha, ha, ha, ha!

      PIERRE: A teraz będziemy się całować i kochać po francusku!

      HARRY: O, la, la!

      Noah po raz piąty upuścił kawałek kurczaka, westchnął i odstawił talerz na podłogę obok siebie. Do dupy z tym. Może lepiej wymyślić jakiś pretekst i nie przeciągać…

      – Muszę iść spać, wątroba mi siadła – oznajmił Noah.

      – Dzięki, Eric, coś pysznego – powiedział jednocześnie Harry. – Słucham? Co mówiłeś, Noah?

      – Nic – odburknął.

      Harry wytarł usta serwetką.

      – Bardzo, bardzo smaczne.

      Noah się skrzywił. O tak, teraz to Eric był bohaterem, nie? Noah wysoko postawił poprzeczkę, żeby powitać międzynarodowych gości. Nie poszedł na łatwiznę i nie zamówił jedzenia, tylko sam próbował przyrządzić wielką, nieznaną rybę. Ale po małym pożarze przestało się to zupełnie liczyć.

      – Tak, Eric! – dodał Pierre, siorbiąc kluski. – To fantastyczne. Dzięki!

      Noah łyknął nieco zielonej herbaty, której sobie zażyczył do picia. Smakowała okropnie, ale to elegancki, wykwintny napój. Widzisz, Pierre Victoire? Nawet w Little Fobbing można.

      – Nie ma sprawy, nie ma sprawy – powiedział Eric, najwyraźniej mając się za bohatera.

      Chociaż Noah musiał się zgodzić – to był fart, że przyszedł Eric. Zjawił się w totalnym chaosie, ale spokojnie wyszedł i wrócił dziesięć minut później, nabywszy w pobliskim sklepiku trochę prądu. Gdy światłość została przywrócona, wyjął z portfela trzydzieści funtów (a miał tam jeszcze więcej gotówki!) i zamówił im jedzenie.

      – Czy ktoś ma ochotę


Скачать книгу