Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa

Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa


Скачать книгу
Ty nie. – Ohan odsłonił zęby w jadowitym uśmiechu. – A twój teść i kumple to co, harcerzami byli? Czuj, czuj, czuwaj, kurwa, co?

      – Tak chcesz pogrywać?

      – Niczego od ciebie nie chcę. Spokój mi daj. Niczego się ode mnie nie dowiesz. Z taką kurwą jak ty nie piję. I nie gadam. Spierdalaj.

      – Chłopaki z miasta wiedzą, że na nich kapowałeś?

      – Posłuchaj – odparł Ohan, wstając. – Słuchaj uważnie, bo nie chcę powtarzać. – Nachylił się nad uchem komisarza. – Jeśli puścisz parę z ust, jeśli ktokolwiek się dowie, będziesz żałował. Nie pytaj o mnie, bo któraś może zjechać po kosie.

      Grzesik siedział w bezruchu. Kiedy jego złość ustąpiła, pokręcił głową i krzywo się uśmiechnął. Wypił jeden kieliszek za drugim. Zapychając usta jajkami w majonezie, pomyślał, że nastały ciężkie czasy. Zdobycie informatorów potrwa wiele miesięcy. A bez nich robota gliniarza kryminalnego to jak szukanie igły w stogu siana.

      25

      Po śmierci ojca włóczyłem się po polach, zagajnikach i w samotności szukałem miejsca na ziemi. Pod Otominem, w lesie, niedaleko jeziora, znalazłem w gęstwinie przewróconą wierzbę. To na niej urządziłem pracownię. Zacząłem od ślimaków. Wystarczyło ich nazbierać. Zwykłe rozgniatanie muszli podeszwą albo rozłupywanie uderzeniem muszli o pień szybko mi się znudziło. Zacząłem szukać innych sposobów. Podgrzany na ogniu ślimak błyskawicznie zagotowywał się i przestawał się ruszać. Znacznie więcej frajdy sprawiało czekanie, aż mięczak wysunie się z muszli, a potem szybkim ruchem ostrego kamienia zostaje zgnieciony. Potem kamień zastąpiłem scyzorykiem, a następnie gwoździem. Ten ostatni nadawał się lepiej, bo przybite nim do drzewa zwierzątko ruszało się najdłużej. Eksperymentowałem również z woskiem. Zalanie muszli powodowało jednak zakończenie zabawy. Z tamtych czasów pamiętam, jakie zdziwienie wywarło na mnie odkrycie, że ich krew nie jest czerwona. Winniczki jednak mi się znudziły, kiedy zabiłem żabę. Od tamtej pory zmieniło się wszystko. Żaby miały krew, kości, mięśnie, wnętrzności, potrafiłem też sprawić, że wydawały z siebie odgłosy. To odkrycie dało mi nowe możliwości eksperymentowania. Płazy są trudniejsze do schwytania, co przypisałem im na plus. Oczy żab można było przekłuwać szpilką, wydłubywać, kości łamać i wyrywać, a płaza pozbawiać wnętrzności. Żabie łapki nadawały się nawet do przybijania do drzew pinezkami. Szczególną satysfakcję sprawiało mi wetknięcie źdźbła trawy w odbyt stworzonka, a potem nadmuchanie go. Po żabach przyjrzałem się kotom. Udało mi się znaleźć jednego potrąconego przez samochód. Zaniosłem go do pracowni i tam zbadałem, co ma w środku. Zwierzę już dawno nie żyło, ale zaspokoiło moją ciekawość. Pojąłem, że rozcięcie skóry i wybebeszenie zwierzaka nie jest sprawą prostą i wymaga narzędzi. Zaopatrzyłem się w ostry nóż i siekierkę, a potem zabiłem pierwszego. Był młody, ufny, przyjacielski i głupi, a w krytycznej chwili mnie podrapał. Zrozumiałem, że ofiary się bronią i trzeba się przygotować do odbierania im życia. Tamtego dnia poczułem też, że mam przewagę nad otoczeniem. Potem zabiłem następne. Nie chciałem zabijać psów, uwielbiam te zwierzęta, ale tego jednego musiałem. Zrobiłem to, by zemścić się za tamto popołudnie, kiedy wyszedłem wyśmiany ze szkolnego boiska. Zabicie jej psa było proste, choć po wszystkim płakałem. Nie był duży, a uderzony z zaskoczenia kamieniem jedynie zaskomlił. Ogłuszony nie bronił się, więc uduszenie go drutem nie sprawiło mi trudności. Było mi go bardziej żal niż jakiegokolwiek człowieka, poza ojcem, ale zmusiła mnie do tego. Tak naprawdę to ona go zabiła, nie ja. Nigdy go nie znalazła, co dziś uważam za błąd. Powinienem go zostawić przed jej domem, niechby wiedziała, że umarł przez nią. Powinna czuć ból wyraźnie, nie łudząc się, że jej Ciapek się zawieruszył albo trafił do dobrych ludzi. Bałem się jednak, że narażę się na podejrzenia, a tego nie chciałem. Wolałem zachować ostrożność, to zapewniało mi bezpieczeństwo. Nigdy więcej żadnemu psu nie zrobiłem krzywdy.

      26

      Katowice przywitały go od lat nieremontowanym dworcem. Budynek uderzył go smrodem, brudem, wałęsającymi się bezdomnymi i narkomanami. Emil wyszedł kładką nad peronami dla autobusów w kierunku ulicy. Wilgotne powietrze deszczowego poranka pachniało spalonymi okładzinami hamulcowymi.

      – O! Ptok idzie! – usłyszał zza pleców. – Hola, hola, kolego!

      I wtedy to poczuł. Przeszywający zimny sztylet wędrujący od brzucha po czaszkę. Wiedział, że za chwilę coś się wydarzy. Przypominało to lekcje matematyki. Nauczyciel milkł pochylony nad dziennikiem, a klasa pogrążała się w ciszy. Emil chwilę później słyszał swoje nazwisko.

      – Ej, miglanc! Kaj się tak gibiesz? Pewnie z Warszawki, co?

      – A o co chodzi?

      – A żeby ci w paplok ciulnąć! Co się lampisz, ciulu jeden?

      – Za Legią jesteś czy giekaesem? – dodał drugi.

      – Nie interesuję się piłką.

      – Patrzejcie – powiedział pierwszy. – Boroczek nikomu nie kibicuje. Ciula.

      Emil zrozumiał, że nie uniknie kłopotów. Świadomość, że ma broń, legitymację i tajne dokumenty, nie pomagała. Postanowił, że da napastnikom szansę.

      – Panowie – zaczął. – Posłuchajcie...

      – Nie panuj nam – uciął najbardziej aktywny. – Po kiego żeś tukej przyjechoł?

      – Dajcie mi spokój.

      – Pokój to my ci damy, jak bajemy chcieli – odparł agresor przy akompaniamencie śmiechów i znienacka wyprowadził cios, który trafił Emila.

      Zaskoczony policjant zachwiał się i odskoczył, osłaniając się od następnego razu. Pięść minęła go o centymetry. Odrzucił teczkę i celna sekwencja: lewy prosty, prawy prosty, lewy sierpowy powaliła na ziemię dresiarza.

      – Ożeż kurwa! Ty skurwysynu!

      – Uważaj, młody! – usłyszał Emil jakiegoś bezdomnego. – Ma nóż!

      Kiedy błysnęło ostrze drugiego kibola, Emil przypomniał sobie słowa instruktora z Legionowa. Jest tylko jedna skuteczna metoda obrony przed nożem. Tymczasem trzeci kibol podniósł torbę Emila, a ten z nożem zmniejszył dystans. Emil się nie zawahał.

      – Stój, policja! – ryknął, odbezpieczając broń. – Stój, bo strzelam! Na ziemię! – dodał, przeładowując.

      Kibic posłusznie wykonał polecenie Emila. Po jego koleżkach nie było śladu. Emil spojrzał na bezdomnego. Kloszard przyłożył dłoń do czoła, jakby oddawał honor.

      – Niech pan mi nic nie robi – skamlał napastnik. – Skąd miałem mieć anong, że pan jest z policji?

      Kiedy Emil zakładał bandycie kajdanki, od ronda na placu Wolności dobiegł go odgłos syreny. Minutę później nadjechał nieoznakowany polonez z kogutem na dachu. Zaraz po wywiadowcach z poloneza dotarła niebieska nyska. Wysypało się z niej kilka rosłych postaci w mundurach moro, z długimi białymi pałkami. Bezdomnego już nie było.

      27

      Szafranek stał w towarzystwie tęgiego mężczyzny, którego przewyższał o głowę. Czekali na podchodzący do lądowania policyjny śmigłowiec.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте


Скачать книгу