Najmilszy prezent. Agnieszka Krawczyk
Sprowadzi się tutaj ktoś, kogo stać wyłącznie na taki zaniedbany dom. Będzie go remontował latami, nie dając sąsiadom wytchnienia od hałasów i nieustannego rozgardiaszu. Podwórko zamieni się w plac budowy, wszędzie będą walały się śmieci, w dodatku ten pył na ulicy... Widziała to wszystko oczyma wyobraźni i była coraz bardziej zła. Na szczęście lato mijało, plandeka z napisem „Na sprzedaż” wywieszona na ogrodzeniu spokojnie płowiała od słońca, a oglądających było na lekarstwo.
– Zniechęca ich ta rudera. – Dariusz zacierał ręce.
– Tak się zastanawiam, panie Darku… – Sąsiadka odważyła się zadać pytanie, które nurtowało ją od dawna. – Czemu pan tego nie kupi?
– Ja? A po cóż mi taki strup? – zdumiał się szczerze sąsiad.
– Mógłby pan kiedyś go wyburzyć i dzięki temu powiększyć swój teren. Ogród jest tak duży, że warto się zastanowić, takie działki nie trafiają się często. No albo odremontować.
Bekierski zmarszczył brwi.
– Wie pani, nie myślałem o tym. Może to wcale nie taki głupi koncept? Przestałbym się niepokoić wizją, że ktoś mi się tu sprowadzi na głowę.
Poszedł do biura nieruchomości, ale pomysł okazał się spóźniony. Ktoś już złożył ofertę, właściciele ją przyjęli i dom został sprzedany.
– Kolosalny błąd – narzekał Dariusz, gdy kolejny raz spotkał się z Konopińską na ulicy. – Jak mogłem na to nie wpaść wcześniej! Przecież miałbym gotową działkę dla Malwinki albo któregoś z chłopaków. A tak, sama pani widzi, tylko kolejny kłopot się zrobił.
– A wie pan przynajmniej, kto go nabył? – spytała Patrycja, sama zaniepokojona sytuacją. W wyobraźni widziała rodzinę z chmarą rozwrzeszczanych bachorów. Tego by sobie w żadnym razie nie życzyła.
Początkowo jednak nic się nie działo. Trawa została znowu skoszona i nawet trochę odrosła, zanim ktoś się pojawił. A był to bardzo dziwny ktoś.
Tego poranka pod dom na Wierzbowej zajechała sporych rozmiarów ciężarówka, z której robotnicy zaczęli wyciągać niezwykłe przedmioty. Jeden z nich był tak duży, że musieli użyć zamontowanego na przyczepie niewielkiego dźwigu.
– Widziałaś to? – Igor, mąż Patrycji, zawołał ją do okna. Była lekko zniecierpliwiona, wszystko się dzisiaj opóźniało i bała się, że nie zdąży do pracy.
– Co takiego? – spytała więc poirytowanym głosem, żeby dać do zrozumienia, że nie ma czasu na czcze rozmowy.
– Ktoś się chyba sprowadza do sąsiedztwa. Tylko co to właściwie jest, bo z pewnością nie meble!
To ją zelektryzowało. Czym prędzej odłożyła na blat kubek z kawą i zbliżyła się do okna. Istotnie, z ciężarówki nie wynoszono mebli.
– Jakieś betonowe walce – stwierdził mąż.
– Konstrukcja? Tylko czego? – dodała Patrycja.
Szybko się wyjaśniło. Do domu obok przywieziono monumentalne rzeźby, które robotnicy rozstawiali teraz na trawniku.
– Rany boskie! – Igor pokręcił głową. – A cóż to ma być? Muzeum nam tu urządzają, czy co?
Patrycja była pełna jak najgorszych przeczuć. W końcu Dariusz nie dowiedział się, kto ma zasiedlić sąsiednią posesję. A jeżeli istotnie nabyła ją jakaś instytucja kulturalna? Na przykład na magazyn takich okropieństw? Ulica stanie się przez to pośmiewiskiem. Patrycja przypomniała sobie punkty sprzedaży gipsowych ozdób ogrodowych usytuowane przy wielu przelotowych drogach. Sarny, żubry, a nawet goryle stanowiły wątpliwą ozdobę tych przybytków, wzbudzając raczej uśmiech politowania niż podziw. A co jeśli to będzie siedziba jakiejś szkoły artystycznej? No i młodzież będzie zakłócała spokój od rana do wieczora? Że też Bekierski wcześniej nie pomyślał, żeby wykupić ten dom, że też ona nie podpowiedziała mu, że to można zrobić… Teraz sami są sobie winni. A tyle lat panował spokój. I niechby sobie nawet straszyło w tym domu, jak twierdziła Iza. Wszystko jedno. Byle nikogo nie było.
– Lecę do pracy, buzi… – Mąż musnął ją przelotnie ustami po policzku.
Patrycja wpadła w panikę. Zmitrężyła tyle czasu, na pewno nie zdąży, a dzisiaj była przecież ta wizytacja z ministerstwa. Diabli nadali. Szybko wsunęła na stopy eleganckie czółenka i ruszyła do samochodu. Na szczęście Iza zabrała się z ojcem. Nie zdążyłaby już podwieźć córki do szkoły.
Patrycja Konopińska już od dłuższego czasu kierowała miejską biblioteką. Jej ambicją było stworzenie z tego miejsca placówki nowoczesnej i atrakcyjnej. Wiedziała bowiem, że w dobie internetu, seriali dostępnych na życzenie czy platform z muzyką bardzo trudno zachęcić do czytania szczególnie młodzież. Miała zatem swój cel – stworzyć z biblioteki Pod Lipkami (bo mieściła się na ulicy Lipowej) centrum kulturalne miasta. I mogła z dumą powiedzieć, że przez ostatnie piętnaście lat zupełnie dobrze jej się to udało. Po swojej poprzedniczce przejęła bibliotekę w opłakanym stanie. Nie było pieniędzy na remonty ani nawet na bieżącą modernizację. Księgozbiór także pozostawiał wiele do życzenia. Poprzednia dyrektorka, osoba starsza i wychowana w innych czasach, nie nadążała za nowościami. Funkcjonowały co prawda dwa stanowiska internetowe, ale Patrycji marzyło się całe centrum multimedialne. Czytelnia z książkami elektronicznymi i audio, wreszcie wypożyczalnia filmów i seriali, bo tego w okolicy brakowało. Ponieważ okazała się być sprawną menedżerką, powoli, z roku na rok, udało się jej zrealizować wszystkie zamierzone cele. Nieżyczliwi mówili, że parła do przodu jak taran, inni, że zawdzięcza wszystko poparciu męża, który był działaczem samorządowym i obecnie marzył o funkcji posła na sejm. To wszystko były jednak pomówienia i brednie. Patrycja miała charyzmę i potrafiła postawić na swoim. No i naprawdę zależało jej na krzewieniu kultury.
Kiedy przyszła do biblioteki te kilkanaście lat temu, zastała tam Florę Majewską. Pani Flora właściwie powoli szykowała się do emerytury, ale wyraźnie dawała odczuć, że chętnie zachowałaby przynajmniej część etatu. Jako osoba samotna miała sporo czasu i uważała, że może się przydać. Patrycja, która właściwie była za znacznym odmłodzeniem kadry, szczególnie w kontekście zmian, jakie zamierzała wprowadzić, zasadniczo nie miała nic przeciwko. Ktoś doświadczony, kto znał tu wszystkich, był zaprzyjaźniony z czytelnikami i wiedział, czego poszukują, stanowił wartość. Ona sama była nowa – mąż dopiero co zaczął pracę w miejscowej firmie i myślał o karierze samorządowej. Niestety, tak się złożyło, że Flora i Patrycja nie znalazły wspólnego języka. Istniała pomiędzy nimi przepaść światopoglądowa. Majewska była bibliotekarką starej daty. Kochała książki i uważała, że literatura sama się obroni, bo książki mają w sobie mądrość, która w sposób naturalny przyciąga ludzi.
– Każdy chce się rozwijać, nurtują go różne pytania. To właśnie w całkowicie niewymuszony sposób prowadzi go do biblioteki. A tam czekamy my, żeby mu ułatwić poszukiwania.
Patrycja, która z grubsza akceptowała ten pogląd, sądziła równocześnie, że niestety w dzisiejszych czasach to nie wystarcza. Czytelnika trzeba zainteresować książką, sprawić, by pragnął po nią sięgnąć. To lektura powinna wychodzić do odbiorcy, kusić go. A z nią cała oferta biblioteki.
– Ależ przecież to właśnie robimy! – sprzeciwiała się lekko Flora. – Organizujemy lekcje czytelnicze, zarażamy pasją młodzież. Ja sama każdego roku przeprowadzam dziesiątki zajęć w szkołach i świetlicach. Lubię omawiać książki dziecięce, całą tę cudowną klasykę.
– To za mało. – Patrycja marszczyła brwi. – Musimy stać się bardziej nowoczesne. Słowo to nic, teraz liczy się obraz. Trzeba