Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko

Przyszło nam tu żyć - Jelena Kostiuczenko


Скачать книгу
Ale w święta na ulicach musi być więcej sił mundurowych niż zwykle. Za taką pracę funkcjonariusze powinni dostawać dopłatę. Centrala jednak skąpi forsy, wysyła więc takie oto faksy. Spodziewany akt terrorystyczny to sytuacja nadzwyczajna, za którą milicjantom nie trzeba dopłacać.

      Wezwanie. Pierwszy trup na dziś. Nie ma podejrzenia przestępstwa, więc obecność kryminalistyka nie jest obowiązkowa. Ale operacyjni nalegają, bym pojechała. Jedzie z nami jeszcze nieznajomy mężczyzna w czarnym garniturze.

      – Funkcjonariusz?

      – Kontraktowy, powiedzmy.

      Okazuje się, że młody facet jest pracownikiem zakładu pogrzebowego. To wieloletnia praktyka: dyżurny milicjant nieoficjalnie informuje o każdych zwłokach biuro pogrzebowe i na oględziny wysyła ich agenta. Za każdy taki wyjazd dostaje trzy i pół tysiąca rubli[5].

      W drzwiach mijamy się z lekarzami pogotowia. Mieszkanie jest nieźle urządzone. Kobieta, lat czterdzieści, przykryta kołdrą, leży na kanapie.

      Jej syn, dwudziestolatek, w towarzystwie kolegów. Wszyscy są nieźle wstawieni. Kiedy matka umierała, pili piwo w kuchni. Chłopak spokojnie opowiada:

      – Słyszę, jak woła. Pomyślałem, że znowu się zesrała. Robiła pod siebie już od kilku dni. Ale ona mówi: „Rzygać mi się chce”. Przyniosłem miskę, stoi tam. A potem jakoś tak zachrypła i umarła.

      Dokładnie czterdzieści dni temu chłopak pochował ojca. I ojciec, i matka ostro pili.

      – No, pomóż ją przewrócić!

      Oficer operacyjny bezceremonialnie ogląda ciało. Niedbale narzuca kołdrę. Ręce i nogi zwisają z kanapy. Koleżanka syna wybiega z pokoju. Notujemy: brak śladów gwałtownej śmierci. Wpisujemy do protokołu cechy zmarłej.

      – Złe światło. Stażystka, zobacz, jakiego koloru ma włosy.

      Podchodzę. Wpatruję się.

      – Kasztanowe, farbowane.

      – Oczy?

      – Szaroniebieskie. Źrenica rozszerzona prawie do granic tęczówki.

      – A pachy ma wydepilowane?

      – Nie ma takiego punktu w protokole.

      Milicjanci śmieją się.

      – A ty, okazuje się, jesteś w porządku, nie odpadłaś. Zuch.

      Na korytarzu, gdzie już wyległ tłum ciekawskich sąsiadów, kręci się agent z biura pogrzebowego. Ocenił sytuację i zrozumiał, że syn nie ma pieniędzy na opłatę jego pracy. Nagabuje sąsiadów.

      – Tyle lat się znaliście. Musicie zrozumieć, że jeśli ją teraz wywiozą do rejonowej kostnicy, przeleży tam minimum parę tygodni do sekcji zwłok. A sekcja zwłok… Szwy robią grube, rzadkie, a na pogrzebach potem dzieją się różne przypadki. Żeby dusza mogła odejść w spokoju, musimy zaopiekować się ciałem…

      Dołączamy do protokołu ekspertyzę medyczną. Kobietę wypisali ze szpitala dwa dni przed śmiercią, z zapaleniem płuc i obrzękiem mózgu. Wypisali właśnie na umieranie, by nie psuć sobie statystyk. Za to w dokumentach wszystko wygląda pięknie: „Pacjentka w stanie zadowalającym”.

      Nie zdążyliśmy wrócić na komisariat, a już nowe wezwanie. Oficer operacyjny klnie jak szewc do słuchawki.

      – Rowerek dziecięcy? Jaki, kurwa, rowerek?! Ochujeliście tam zupełnie?

      Potem słucha w milczeniu. Odkłada słuchawkę.

      – Jedziemy. Słaboszczakowa to żona funkcjonariusza.

      Po drodze wysadzamy zadowolonego agenta zakładu pogrzebowego. Udało mu się podpisać umowę.

      Rozmowa przeskakuje na „ciapatych”, których „tylu się porobiło” w milicji. Ciapaty to zło, a współpracownik dobro, bo „swój”. Więc jak się do nich odnosić? Nie wiadomo!

      W końcu dojeżdżamy na miejsce. Przy klatce czeka już zmartwiona żona funkcjonariusza.

      – Rower synkowi ukradli. Chłopiec ma cztery lata, to był prezent na urodziny! Na korytarzu stał. Sąsiadki mówią, że zabrał pijak z sąsiedniej klatki.

      Zarośnięte brudem mieszkanie. Prawie niechodzący, siwy staruszek. Dziecięcy rower leży u niego.

      – I po co ci taki rower, dziadku?

      – А?

      – Rower ci po co? Do jeżdżenia? Na sprzedaż? Babie na prezent?

      – Nie wiem. Zobaczyłem, to wziąłem.

      W sąsiednim pokoju jeden z naszych przeszukuje szafki. Szuka pieniędzy na piwo dla nas. Nie znalazł, klnie.

      Długo sprowadzamy dziadka na dół. On, zdaje się, nie rozumie, dokąd go prowadzą, i zaczyna krzyczeć. Jeden z milicjantów wali go pięścią w brzuch. Stary milknie. Z trudem wsadzamy go do samochodu. Po przyjeździe wrzucamy do aresztu.

      Około dziewiętnastej idziemy na zakupy. Kupujemy coś do jedzenia i alkohol: piwo, wódkę, koniak. Dziewczyny z dochodzeniówki biorą wino. Na milicyjnym korytarzu butelki głośno brzęczą w reklamówkach. Ale dyżurny też prosił o parę piw. Rozliczamy się i spokojnie przechodzimy.

      Dochodzeniówka już zrobiła sałatkę. Rozlewamy wino do kubków.

      – Tylko szybciutko – proszą dziewczyny. – Mamy takie urwanie głowy!

      Szykują raporty. Norma w dochodzeniówce to czterdzieści spraw karnych miesięcznie przekazanych do sądu. Jeśli się nie uda, nie będzie premii. Dziewczyny mówią, że z siedmiorga pracowników wydziału tak naprawdę pracuje troje. I ta trójka siedzi w robocie już od czterech dni, do domu wychodzą tylko po to, żeby się wykąpać i przebrać. Na parapecie stoją puszki po red bullu.

      – Omówmy marcową sprawę, dopóki wszyscy są, co?

      „Marcowa sprawa” przyprawia o ból głowy cały komisariat. 8 marca do jednej dziewczyny przyszło z życzeniami dwóch mężczyzn. Pokłócili się o nią, a kłótnia zmieniła się w bójkę. Skutek: rany kłute. Ranny twierdzi, że rywal rzucił się na niego z nożem. Rywal twierdzi, że wyjął nóż tylko po to, by przestraszyć awanturnika i tym sposobem zakończyć bójkę. Ale tamten zaczął się szarpać i sam się nadział.

      Milicję wezwano dopiero 9 marca. Do tego czasu kochliwa dziewczyna zdążyła już umyć w mieszkaniu podłogę, stoły i ściany. Noża nie znaleziono. Świadków bójki nie było – przestraszona kobieta wybiegła z pokoju. Charakter rany kłutej pasuje do obu wariantów wydarzeń. Wydawałoby się, że to klasyczny „wisielec”. Ale pojawili się forsiaści krewni rannego. I sprawa nabrała tempa. Funkcjonariusze znaleźli odpowiedni nóż, który zastąpił narzędzie przestępstwa, sfalsyfikowali odciski palców. Wykombinowali świadka. Protokół oględzin miejsca zdarzenia przepisywali pięć razy. Jednocześnie operacyjni „pracowali” nad zatrzymanym. Ten jednak uparcie nie przyznaje się do winy.

      „Marcowa sprawa” w slangu funkcjonariuszy nazywa się „zerową”, czyli całkowicie wyssaną z palca. Inne, niezerowe sprawy też najczęściej wymagają korekty przed przekazaniem do sądu. W mojej obecności kryminalistyk podpisuje stos czystych na razie protokołów oględzin miejsca zdarzenia.

      – A teraz upijemy się, jak należy!

      Oksana, farbowana blondynka obwieszona złotem, po raz kolejny opowiada, że najdalej za pół roku przeniosą ją do inspekcji podatkowej:

      – Mój wujek, wiecie, awansował na zastępcę w Moskwie. Obiecał pomóc.

      Wszyscy uważnie słuchają, nie przerywając. O pracy w służbie podatkowej marzy niemal każdy milicjant.

      Wbiega współpracownik z wytrzeszczonymi ze strachu oczami:

      – Szkłowski idzie!

      Szkłowski


Скачать книгу