Anioły w czerni. Evan Currie

Anioły w czerni - Evan Currie


Скачать книгу

      – W naszych źródłach nie ma zapisów o niczym, co by przypominało użyte przez nich rozwiązania – podjęła Helena. – Sugeruje to oddzielną genezę.

      Emilia syknęła, wykrzywiając usta w mieszaninie obrzydzenia i gniewu.

      – To herezja.

      – Prawda wypiera wszystko, Wasza Cesarska Mość, nawet wiarę – odparła Helena. – Musimy pobrać próbki biologiczne, żeby mieć pewność, ale w tej chwili tak naprawdę niepokoi mnie co innego.

      – A cóż może być bardziej niepokojącego niż wyraźny afront dla naszego miejsca we wszechświecie? – warknęła Emilia niskim, gniewnym tonem.

      W przeciwieństwie do chyba każdego innego mieszkańca Imperium, który by się znalazł w jej sytuacji, Helena nawet się nie wzdrygnęła. Jeśli jej stara przyjaciółka chciała ją stracić i gotowa była wydać takie polecenie, i tak nie miałaby już po co żyć.

      – W najlepszym razie pochodzą z całkowicie zagubionej kolonii. W takim przypadku muszą być Przysiężnymi, którzy zbiegli z Imperium bez rdzenia archiwalnego – stwierdziła. – Ich rozwój technologiczny wyraźnie nie przebiegał według ścieżki, którą moglibyśmy nakreślić na podstawie archiwum. Podtrzymuję jednak moją ocenę, że prawdopodobnie stanowią oddzielny gatunek, niezależnie od tego, jak bardzo na pierwszy rzut oka przypominają mieszkańców Imperium. Założę się, że po uzyskaniu próbek okaże się, że to w ogóle nie są ludzie.

      – Ksenosi – wysyczała Emilia z obrzydzeniem.

      Helena machnęła dłonią bez przekonania.

      – O tyle o ile. Wyraźnie pochodzą z tego samego zalążka co ludzie Imperium, to pewne, bo jedynie ukierunkowana ewolucja może tłumaczyć zaobserwowany przez nas rozwój.

      Emilia odwróciła się, wpijając wzrok we własne odbicie w lustrze.

      – Nie odkryto żadnej pseudoludzkiej kultury od czasów Rozłamu. Wiesz o tym, prawda?

      – Nie wiedziałam – przyznała Helena. – To nie moja działka, ale myślę, że to nie powinno dziwić. Czy to ich w takim razie uchowali Przysiężni?

      Emilia przytaknęła z namysłem.

      – Heretyckie psy nie chciały przejrzeć na oczy i zrozumieć, jak niezbędne jest oczyszczenie wszechświata z tego szyderstwa, tej… parodii.

      Helena kiwnęła głową, udając zgodę. Osobiście nie miała na tę sprawę tak zdecydowanych poglądów jak cesarzowa. Z drugiej strony, nie ciążyła na niej odpowiedzialność zajmowania się tymi kwestiami. Jej praca była znacznie prostsza i nie wymagała równie żelaznego osądu.

      – Cóż, czymkolwiek by w istocie byli – podjęła – stanowią szczególny problem dla naszych działań, choćby z uwagi na nieprzewidywalne i w dużej mierze nieznane zasoby oraz strategie. Pozyskanie odpowiednich danych wywiadowczych nie będzie łatwe.

      – Gdyby miało być łatwe, nie wezwałabym cię tutaj, Heleno. Czy da się to zrobić?

      – Wszystko da się zrobić, Wasza Cesarska Mość. W tym przypadku będzie się to po prostu wiązało z większym niż zwykle nakładem czasu i kosztów.

      – Koszty mnie nie interesują. Czas jednak dużo trudniej zarezerwować.

      – Nie ma innej opcji – nalegała Helena. – Przynajmniej dopóki nie zidentyfikujemy i nie opracujemy środków zaradczych przeciw tej ich superbroni albo nie dowiemy się, w jaki sposób namierza cele. Jeśli przyciśniemy ich za mocno i za szybko, mogą spalić nawet stolicę. W tej ­chwili po prostu nie znamy jeszcze możliwości przeciwnika.

      Emilia wyszła na balkon, by spojrzeć na olbrzymią metropolię, rozświetloną w zapadającym zmroku. Iglice sięgały tak wysoko, że – podobnie jak w przypadku jej osobistego balkonu – dostarczenie powietrza do oddychania wymagało użycia specjalnych systemów. Daleko w dole, pod strzępkami chmur, mog­ła dostrzec światła dolnego miasta, które drżały w atmosferze planety. Oparła się o balustradę. Na myśl o pojawiającym się znikąd słupie ognistej furii zacisnęła dłonie na metalu, aż zbielały jej kostki.

      – Najszybciej jak potrafisz – rzekła w końcu, spoglądając za siebie. – Przysięgnij to, moja droga.

      – Przysięgam – oświadczyła Helena, wstając, by wykonać formalny salut. – Zamierzam napierać tak mocno, jak tylko będę mog­ła sobie pozwolić.

      – Dobrze. – Cesarzowa przeniosła wzrok z powrotem na roztaczające się pod nią miasto. – Możesz odejść.

      Helena nie odezwała się ani słowem. Choć była skłonna naciskać na starą przyjaciółkę bardziej niż ktokolwiek inny, wiedziała też, kiedy należy zastosować się do poleceń. Postąpiła dwa kroki do tyłu, obróciła się na pięcie i wymaszerowała z komnaty.

      ***

      Emilia długo spoglądała na miasto w całkowitej ciszy.

      – Ksenowskie ścierwa i ich miłośnicy – wydusiła z siebie gniewnie po dłuższej chwili. – Chyba jesteśmy skazani na to, by wiecznie nas dręczyli, ojcze.

      Głos starszego mężczyzny odbił się echem w pomieszczeniu, gdy z cienia wyłoniła się wysoka postać.

      – Wszystko się kończy, córko. Nawet zło, które prześladuje nasz lud od niepamiętnych czasów, nie zdoła umknąć tej uniwersalnej prawdzie.

      Emilia przytaknęła i odwróciła się z lekkim uśmiechem.

      – Dobrze dziś wyglądasz, ojcze.

      – To dobry dzień – odparł. – Wiemy, co przeszkodziło nam w planach, i mamy teraz strategię, aby pchnąć realizację celów we właściwym kierunku.

      Kiwnęła głową.

      – Galaktyka zostanie oczyszczona.

      – A po niej cały wszechświat.

      Rozdział 3

      Okręt Sojuszu Ziemskiego „Odyseusz”

      Orbita okołoziemska

      Ciemne korytarze uśpionego okrętu zdawały się wręcz puste, gdy Eric przemierzał je w dojmującej ciszy. Świadomość, że okręt faktycznie zamieszkuje „duch w maszynie”, tylko potęgowała to odczucie, które jednak wzbudzało w nim radość, a nie strach.

      Weston kierował się do głównego hangaru. Zaledwie chwilę wcześniej prom admirał Gracen przymierzał się do końcowego podejścia.

      Nagle dźwięk jego samotnych kroków rozdwoił się w sposób, który stawał się coraz bardziej znajomy.

      – Nie lubi mnie – stwierdził Odyseusz, maszerując w rytmie opóźnionym o pół kroku względem Erica.

      – Za mną admirał też nie przepada, więc nie jestem pewien, do czego właściwie zmierzasz.

      – Szanuje pana.

      – Na szacunek trzeba zapracować – odparł Eric. – Przynajmniej w naszych kręgach. Z czasem też go zdobędziesz. Jesteś tylko…

      Prychnął, przystając na chwilę wyraźnie rozbawiony.

      – Midszypmenem? – spytał Odyseusz, wyłapując tę myśl z umysłu Erica. – Nie znam takiego stopnia.

      – To coś jak podchorąży. Już się go nie używa, ale ze wszystkich, jakie przychodzą mi do głowy, do tego ci chyba najbliżej – stwierdził po chwili Eric. – A admirałowie nigdy nie szanują podchorążych.

      – Skoro


Скачать книгу