Martwa cisza. Will Dean

Martwa cisza - Will Dean


Скачать книгу
miesiąc okrągłą pensyjkę. Kto by się tam przejmował? Jestem tylko głupim sprzedawcą. Co ja mogę wiedzieć?

      Lars bierze kawę i wraca do swojego biurka w pokoju obok.

      – Mów – nalegam i koncentruję się na cienkich, spierzchniętych wargach Nilsa.

      – Wszyscy twierdzą, że to Freddy Malmström. Kobitka, która gra z Lottą w badmintona, mieszka obok Malmströmów, przy trasie dla narciarzy biegowych. Freddy to miły gość, zdaje się, że uczy matmy, a może przyrody. No i nie wrócił wczoraj na noc. Poszedł z psem na polowanie i więcej się nie pojawił. Ani on, ani pies. Myślę więc, że to o niego chodzi.

      – O kurde – rzucam. – Nauczyciel?

      – Zacytujesz mnie, asie dziennikarstwa? To oficjalna wypowiedź, tylko dla ciebie.

      Wychodzę i stukam do drzwi Leny.

      – Masz chwilę?

      Naczelna siedzi przy komputerze, składając kolumny z obwieszczeniami o narodzinach i zgonach do jutrzejszego numeru. Widzę symbole kwiatów i aniołków, którymi je oznaczamy.

      – Kojarzysz Freddy’ego Malmströma? – pytam.

      – Znam nazwisko. To syn Phila Malmströma?

      Reguluję głośność w prawym aparacie.

      – Nie wiem.

      – Phil Malmström podobno należał do miejscowego klubu pokerowego. Zmarł parę lat przed tym, jak się tu sprowadziłam, ale ludzie wciąż o nim gadali. Zdaje się, że był przewodniczącym rady miejskiej. Do klubu przyjmowano tylko grube ryby. W pokera nie grają już od lat, ale może ten Freddy to jego syn.

      – Pojadę do Mossen, zobaczę, kogo zastanę. Popytam mieszkańców o Freddy’ego, może się czegoś dowiem.

      – Uważaj tam na siebie, dobrze?

      – Bo w okolicy grasuje morderca? Dzięki, wiem.

      – Pamiętam, jak parę lat temu wybraliśmy się tam z Johanem na grzyby – zaczyna Lena. – To raj dla grzybiarzy, o tej porze roku niektórzy zbierają w nim grzyby na sprzedaż. My pojechaliśmy we wrześniu, było jaśniej niż teraz i suchszej. Wjechaliśmy do lasu, a potem zwialiśmy gdzie pieprz rośnie. Nawet nie wysiedliśmy z samochodu.

      6

      Termometr na desce rozdzielczej pokazuje trzy stopnie na plusie. Przejeżdżam między McDonaldem a ICA Maxi, dwoma punktami orientacyjnymi oznaczającymi początek i koniec Gavrik, i wyjeżdżam z miasteczka. Przejeżdżam pod autostradą E16, po której sznur ciężarówek jedzie do papierni i miast położonych dalej na północy. W pobliżu nie ma innych samochodów, kończą się też odblaski w asfalcie.

      Niebo jest białe jak papier do drukarki. W oddali widzę ścianę świerków okalającą las Utgard. Nie ma tu płotu, wystarczają drzewa.

      Tuż po dziesiątej dojeżdżam do zarośniętego drogowskazu na Mossen i skręcam w prawo w żwirową drogę. W świetle dnia wygląda mniej dziwacznie – przynajmniej ta część, dość szeroka, żeby mogły się minąć dwie ciężarówki. Po kilku kilometrach docieram do pierwszego domu. Mam nadzieję, że uda mi się zastać Bengta Gustavssona, lat sześćdziesiąt dziewięć, emeryta. Jego dom jest obity pionowymi białymi listwami, pokrytymi zielonym osadem. Wydaje mi się, że to pyłek, a może jakiś grzyb lub pleśń. Bluszcz wyrasta z ziemi, spomiędzy krzywych, miejscami popękanych płyt chodnikowych, i owija wszystkie ściany domu. Przez chwilę siedzę w aucie, wyjadam z paczki trzy ostatnie żelki (dwa pomarańczowe i jeden żółty – całkiem niezłe) i wciskam telefon do kieszeni kurtki. Z fotela kierowcy mam widok na wszystkie zabudowania, ale nie dostrzegam nikogo. Po lewej widzę pokryte bluszczem wejście do domu, z dzwonkami wiatrowymi zwieszającymi się z dachu werandy. Po prawej – ustawioną na cegłach przyczepę kempingową, kurnik i schludną, ogrodzoną grządkę z warzywami. Wygląda na to, że kurczaki mieszkają w lepszych warunkach niż ich właściciel. Warzywa są wyrośnięte i nieskazitelnie czyste. Dalej stoi jakaś komórka czy szopa – budka z serduszkiem wyciętym w drewnianych drzwiach.

      Wyskakuję z pikapa i ląduję w błocie, które obryzguje mi nogawki dżinsów. W powietrzu czuć bardziej wilgoć niż zimno. Panuje zupełna cisza, bez najdelikatniejszego szmeru.

      – Dzień dobry! Panie Gustavsson? – krzyczę.

      Reguluję aparat, w którym usłyszałam echo. Odpowiada mi tylko krakanie kruka. Podchodzę do drzwi. Dzwonki – pionowe metalowe pręciki – wiszą nieruchomo w wilgotnym powietrzu. Domyślam się, że służą jako dzwonek do drzwi, więc nimi potrząsam. Robią piekielny hałas. Ostre, dźwięczne odgłosy gongów atakują moje aparaty słuchowe i boleśnie rozbrzmiewają w głowie. Drzwi są otwarte. No, może nie otwarte, ale też nie zamknięte. Pukam, a potem je popycham, ale uchylają się tylko odrobinę, tak że mogę wsunąć w prześwit but. Napieram na nie, ale czuję opór. Po drugiej stronie jest coś ciężkiego, co je blokuje. Otwór powiększa się na tyle, że mogę włożyć w niego głowę, więc to robię.

      Wewnątrz panuje półmrok, nie palą się światła, a okna są tak brudne, że trudno odróżnić je od ścian. Ale widzę rzeczy. Trzymam głowę w środku, reszta mnie została na zewnątrz domu. Rzeczy są wszędzie. Pliki gazet powiązanych sznurkiem piętrzą się pod ścianami. Miejscami dosięgają sufitu, jakby go podtrzymywały. Pośrodku pokoju gdzieniegdzie prześwitują deski podłogowe, jak kamienie wystające z rzeki chaosu.

      Drzwi nie dają się przesunąć dalej i nie mogę za nie zajrzeć, więc wracam do auta po aparat. Trochę się martwię, że staruszek mógł stracić przytomność gdzieś w środku. A może nawet… Pisywałam już o emerytach, których ciała znajdowano wiele tygodni po śmierci, bezwładne i wychudłe, zasypane stosami korespondencji i ulotek, po tym, jak sąsiadów zaniepokoił zapach. Tu na szczęście czuć tylko wilgocią i kurzem. Wsuwam aparat przez uchylone drzwi, przekładam za nie rękę i robię zdjęcie. Lampa błyskowa rozświetla pokój i widzę, że jest gorzej, niż myślałam. Jakby zebrano tu rupiecie z całego miasteczka.

      Wyciągam aparat i już mam spojrzeć na ekran, kiedy ręka przeciska się przed moją twarzą, chwyta klamkę i zamyka drzwi.

      Obracam się na pięcie.

      Widzę męską twarz wykrzywioną w gniewnym grymasie. Zdecydowanie zbyt blisko mnie.

      – Ojej. Pan Gustavsson? – Spokojnie, to tylko staruszek. – Przepraszam, drzwi były otwarte i myślałam… Dzień dobry, jestem Tuva Moodyson z „Gavrik Posten”.

      Mężczyzna oblizuje wargi i wyciąga do mnie dłoń. Czystą, żylastą i pokrytą plamami wątrobowymi.

      – Miło cię poznać, Tuvo Moodyson. Widziałaś to wszystko? Przyjrzałaś się dobrze? To dzieło mojego życia, ale jeszcze nie jest uporządkowane. Czeka mnie tu całe mnóstwo sortowania.

      Przełykam ślinę, uspokajam oddech i schodzę z werandy do ogrodu, żeby mieć więcej przestrzeni – przed drzwiami nagle zrobiło się ciasno, a nie chcę stać w pobliżu bluszczu ani dzwonków, które mogą nagle zadzwonić.

      – Piszę artykuł o zwłokach znalezionych w lesie wczoraj w nocy. Chciałam porozmawiać z mieszkańcami, żeby poznać lokalną perspektywę.

      Mężczyzna kiwa głową, ale po chwili zaczyna nią kręcić. Odgarnia długie siwe włosy za uszy, wielkie jak kotlety schabowe, i szczypie się w czubek nosa.

      – To szemrana sprawa. Nie pochwalam zabijania żadnych żywych stworzeń, ale o tym chyba już wiesz.

      Wbija we mnie wzrok, jakby czekał na moją reakcję.

      – Nie poznajesz mnie? Bo ja ciebie tak, Tuvo Moodyson.

      Bezwiednie


Скачать книгу