Martwa cisza. Will Dean
dłut i pilników.
– Wszystko robimy tutaj. Używamy maszyn, ale przy każdej obróbce posługujemy się też narzędziami ręcznymi, które należały do naszego dziadka. Nożami snycerskimi, drewnianymi młotkami, dłutami typu rybi ogon, piłami ręcznymi i dłutkami. Wszystkie są idealnie naostrzone na pasach i kamieniach.
Wbijam wzrok w dłuta. Wszystkie są czyste i ostre jak brzytwa. Wyglądają jak instrumenty chirurgiczne.
– Ile by mnie to kosztowało, gdybym chciała zamówić trolla?
– A chcesz czy nie chcesz, dziewczyno? – prycha Cornelia.
– Nie wiem – odpowiadam. – Ile?
– Ode mnie, taki standardowy – około dwóch tysięcy koron. Od niej to zupełnie inna historia, dziewczyno. Ona jest artystką, prawda, Alice?
– Ano – zgadza się Alice, przewlekając Bóg-raczy-wiedzieć-czyje włosy przez watowaną czaszkę wykańczanego trolla.
– Wszystko zależy od wymagań klienta. Chcesz trolla od Alice – powiedz mi, jaki ma być, i uzgodnimy cenę, dobrze, dziewczyno? Mogę ci powiedzieć, że mamy naprawdę nadzwyczajnych klientów z całego kraju, ale nigdy nie zdradzamy ich nazwisk, prawda, Alice?
– Ano nie.
– Są niesamowite – mówię Cornelii. Faktycznie tak uważam, chociaż mam na myśli co innego, niż siostrom się wydaje. – Naprawdę niesamowite.
– Skończyłaś, dziewczyno? – pyta Cornelia.
Nie zauważyłam tego wcześniej, ale Alice, wracając do stołu roboczego, postawiła na piecu czarny żeliwny czajnik, który teraz zaczyna gwizdać. Odruchowo dotykam uszu.
Cornelia marszczy czoło. Teraz widzę, że jej brwi są cienkie i przerzedzone, a jej lewe oko – całkowicie pozbawione rzęs.
Pokazuję jej tkwiący za uchem aparat słuchowy. Cornelia kiwa głową. Wskazuję czajnik. Kobieta uśmiecha się, podchodzi i zdejmuje go z pieca.
– Jest czwarta – mówi zdecydowanie głośniej niż przedtem. – O czwartej robimy sobie dziesięć minut przerwy na herbatę. Nie mniej, nie więcej. Wygląda na to, że masz szczęście, dziewczyno. Możesz zadawać nam pytania, ale nie gwarantuję, że spodobają ci się odpowiedzi.
Nalewa wrzątku do dwóch emaliowanych kubków z przebarwieniami po herbacie i podaje jeden z nich siostrze. Siadają na ciemnozielonych plastikowych krzesłach ogrodowych. Nie proponują mi herbaty, co zbija mnie z tropu chyba jeszcze bardziej niż ich ohydne trolle.
– W porządku – mówię. – Wczoraj popełniono morderstwo. Czy słyszałyście strzał?
– Nie bądź głupia, dziewczyno – stwierdza Cornelia, dmuchając do kubka trzymanego w zrogowaciałej dłoni. – O tej porze roku słyszymy tu strzały całymi dniami. Zazwyczaj tak głęboko w lesie jest jak na Dzikim Zachodzie. Dziś też polują, mimo tego, co się stało. Nadal wolno im to robić na południe od wzgórza i na zachód od drogi. Czyli w trzech czwartych lasu.
– Nie widziałyście wczoraj przed przerwą na herbatę nikogo dziwnego, przejeżdżającego tędy samochodem albo na rowerze?
Cornelia odwraca się do siostry.
– Widziałyśmy, Alice?
– Ano nie.
Cornelia pije z kubka, siorbiąc głośno, a potem przesuwa językiem pomiędzy wargami a zębami.
– Słuchaj, dziewczyno. To las. Zdarza się, że ktoś umiera w lesie i już. Jedyni ludzie, którzy w ogóle mają prawo tu być, to ludzie lasu. Jeśli spotkasz tu nas albo kogoś takiego jak my, będziemy mieć strzelbę bądź dubeltówkę, nóż do patroszenia i zamiar, by coś zabić. Tyle wiem.
– Czy polujecie na łosie?
Cornelia zabiera siostrze pusty kubek.
– Alice, dziewczyna chce wiedzieć, czy polujemy na łosie.
– Ano nie – stwierdza Alice. – Robimy trolle.
9
Kiedy wracam do biura, dochodzi szósta i Larsa już nie ma. Zrobił kawał dobrej roboty. Wszystkie artykuły są gotowe i porządnie napisane, ale ich tematy wydają mi się teraz absurdalne – jak żywcem wyjęte z książeczki dla dzieci i krańcowo odległe od naprawdę ważnych wiadomości lokalnych.
Lena siedzi w swoim biurze przy szeroko otwartych drzwiach, sprawdzając fakty i dopracowując skład. Czekają mnie dwie godziny pisania non stop, żeby zdążyć z artykułem. Wciskam maleńkie guziczki za uszami i wyłączam świat. To zaleta bycia głuchą. Oficjalna nazwa brzmi „upośledzenie słuchu”, ale to wcale, kurwa, nie jest żadne upośledzenie. Wy tak nie potraficie, prawda? A ja mogę się odciąć od niemal wszystkich dźwięków, kiedy chcę się skoncentrować lub zrelaksować. Nie potrzebuję słuchawek wygłuszających podczas długich lotów. Moje współlokatorki w Bethnal Green miały zapasy zatyczek do uszu, które pomagały im wytrzymać zgiełk uliczny. Ja ich nie potrzebowałam.
W górnej szufladzie biurka trzymam pięćsetgramową tabliczkę czekolady Marabou. Na każdym kawałku widnieje wypukła litera M. Zanim kończę pisać na brudno materiał, który znajdzie się jutro na pierwszych czterech stronach gazety, z czekolady zostają tylko dwa rządki, ale robota jest skończona. Przecieram oczy, włączam drukowanie i podchodzę do schludnego narożnego biurka Larsa. Odsuwam krzesło i z czerwonym piórem kulkowym w zębach czytam jeszcze ciepłe strony. Wszystko musi być opisane rzetelnie, najrzetelniej, jak się da. Trzy różne gazety nieprawdziwie opisały śmierć taty, relacjonując z głupimi, niedbałymi, bezdusznymi błędami, czy miał zapięte pasy i z jaką prędkością jechał. Te błędy dały ludziom powód do plotek i zepchnęły mamę w otchłań, na której krawędzi wtedy stała. Jedna gazeta napisała nawet, że pił i miał we krwi alkohol. To były bzdury oparte na starych informacjach, a sprostowanie ukazało się wiele tygodni później, na środkowych stronach cholernej gazety. W innej pomylili jego wiek o dwa lata. Szczegóły są ważne, mogą mieć konsekwencje. Redaguję, przepisuję, sprawdzam ponownie i wysyłam materiał mailem do Leny.
– Dzięki! – krzyczy ze swojego pokoju. Nie słyszę tego słowa, tylko sam dźwięk, ale wiem, co powiedziała, bo zawsze krzyczy „dzięki” zza biurka w czwartki wieczorem. Włączam z powrotem aparaty i wkładam resztki czekolady do szuflady biurka. Czuję się zasłodzona, ale piekielnie głodna.
Zaglądam do biura Leny.
– To wszystko na dzisiaj?
– Tak – odpowiada. – Zadzwonię, gdybyś była potrzebna.
Wyłamuję palce i pociągam nosem.
– W takim razie dobranoc.
W pikapie jest zimno. Kiedy odpalam silnik, termometr na desce rozdzielczej pokazuje zero stopni. Patrząc na obłoczek pary unoszący się między moim nosem a przednią szybą, uświadamiam sobie, że właśnie zmieniła się pora roku. Jesień oficjalnie będzie trwać jeszcze dwa miesiące, ale dla mnie zero stopni oznacza zimę. Były już spadające liście, grzyby i wichury, teraz czas na śnieżne miesiące.
Podkręcam ogrzewanie do maksimum, ścieram parę z przedniej szyby i właśnie ruszam spod krawężnika, kiedy ktoś puka w okno.
– Tuva, to ja, Ola z „Aftonbladet”.
– Cześć – mówię, nieznacznie opuszczając szybę.
– Odwala mi w tej dziurze. Jezu, jak ty wytrzymujesz mieszkanie tu na stałe? Chcesz skoczyć na kawę?
Uśmiecham się, kręcę głową, mamroczę „nie, dziękuję”, podnoszę szybę i odjeżdżam. Jestem zbyt zmęczona i nie