Martwa cisza. Will Dean

Martwa cisza - Will Dean


Скачать книгу
Kojarzę ją. Kiedy sprowadziłam się do Pipidówki, pracowała w okienku drive-in w McDonaldzie.

      Mam wolną rękę. Mieszkańcy szepczą na rogach i w kolejce do kiosku. Są podekscytowani obecnością ekip i reporterów z telewizji krajowych, może nawet rozpoznają kilka twarzy. Mam tu przewagę, bo znam sporo osób w Gavrik i niektóre miejscowe zwyczaje, ale nie jestem celebrytką. Kiedyś się stąd wyrwę i będzie mi potrzebne portfolio, które zainteresuje pracodawców. Nie mogę mieć luk w CV. Potrzebuję tematu, który otworzy przede mną drzwi do kariery. Mieszkam tu od trzech lat i zostanę, dopóki mama będzie mnie potrzebować. Po moim powrocie trochę się jej poprawiło, ale potem pojawiły się przerzuty. Lekarz twierdzi, że został jej rok. Nie jestem w stanie o tym myśleć ani się z tym pogodzić. Jeden rok, dwanaście miesięcy, a może mniej, żeby powiedzieć wszystko, co mam do powiedzenia, i wysłuchać wszystkiego, co muszę usłyszeć.

      Dojazd na stację benzynową zajmuje mi aż pięć minut. Tankuję do pełna i kupuję mały szpadel oraz batonik, chociaż wiem, że marna z nich będzie pociecha. Przyjdzie mi spędzić w tym lesie dużo czasu. W lesie wielkości angielskiego hrabstwa, rozleglejszym niż Nowy Jork, o powierzchni pieprzonego morza śródlądowego. Utgard ma trzydzieści kilometrów długości i dwadzieścia osiem szerokości. Z powietrza wygląda jak ciemnozielona plama o powierzchni kilkuset kilometrów kwadratowych. Nie znoszę go za to. Po cholerę jest taki wielki?

      Przejeżdżając pod autostradą, włączam radio, żeby posłuchać wiadomości o trzeciej. Zaczynają się od relacji z konferencji. Głos Björna odtwarzany z nagrania brzmi poważniej, niż kiedy siedziałam tuż przed nim i jego błyszczącą spinką do krawata. Zaczyna padać. Włączam wycieraczki. Deszcz ustaje na chwilę, potem zmienia się w grad. Kiedy skręcam w żwirową drogę do Mossen, w pikapa uderzają maleńkie białe bomby. Gdy bębnienie o dach staje się nie do wytrzymania, wyłączam oba aparaty. Teraz tylko czuję wibracje powodowane przez grad, jakbym była sardynką w puszce ostrzeliwanej z broni maszynowej. W pewnym momencie grad cichnie.

      Mijam dom Rupieciarza. On nie jest Meduzą, nie wyglądał mi na mordercę. Ale czy ktokolwiek wygląda? Jadę dalej. Droga coraz bardziej się zwęża i sprawia wrażenie, jakby była z wierzchu posypana cienką warstwą miętusów. Docieram do domu Taksówkarza. Nie ma przed nim taksówki, jest tylko dziecięcy samochodzik, wyższy niż szerszy, z jaskrawą, czerwono-żółtą karoserią, porzucony beztrosko obok drzwi frontowych. Maleńkie, otwarte drzwiczki pojazdu są wbite w ziemię.

      Przyspieszam, kiedy docieram do wzgórza. Toyota pokonuje je z łatwością. Z tego właśnie powodu ją wypożyczyłam. Jest początek października. Trudności dopiero się zaczną. Żeby mieszkać w takim miejscu, potrzebuję ogromnego auta. Nie ogarniam dzikiej przyrody, przeraża mnie jak cholera, więc potrzebuję najlepszych wytworów ludzkich rąk, żeby prześliznąć się przez nią bez konieczności stawiania jej czoła. Taki jest układ. Skoro tu mieszkam, muszę mieć porządne buty, półciężarówkę z napędem na cztery koła, goreteksową kurtkę narciarską, najnowszy model telefonu, GPS i inne gadżety.

      Na szczycie wzgórza leży mniej kulek gradu – jakby na tej wysokości panował nieco inny klimat. Droga zwęża się jeszcze bardziej i robi się ciemno, choć to dopiero wczesne popołudnie. Na szczęście przednie reflektory dają radę. Mijam bagno. W tej części lasu światła jest nieco więcej, chociaż musi się ono przeciskać pomiędzy milionem identycznych świerkowych pni. Jadę dalej. Tak głęboko w lesie nie ma wyznaczonych miejsc do wymijania. Uświadamiam sobie, że nie znam statusu Mossen. Czy to wioska? Nie widziałam tu kościoła, sklepu ani przystanku autobusowego. Jeśli to jednak wioska, to gdzie przebiegają jej granice? Gdzie znajduje się centrum?

      Zatrzymuję się przy domu Snycerek i sprawdzam zanotowane w telefonie nazwiska, żeby móc się im przedstawić. Cornelia i Alice Sørlie. Włączam aparaty.

      Kiedy otwieram drzwi ciężarówki, czuję zapach dymu z drewna. Jest przyjemny, przywodzi na myśl ciepłe Boże Narodzenie z dzieciństwa – nie takie, jak moje, ale takie, jak w książkach. Postanawiam na razie zostawić aparat w aucie i podchodzę do warsztatu od strony częściowo zabudowanego frontu.

      Widzę dwie kobiety koło pięćdziesiątki, pracujące przy ciężkich sosnowych ławach. Ta po lewej jest niemal całkiem łysa, ta po prawej ma kędzierzawe, strzyżone w domu siwe włosy. Ta po lewej podnosi głowę i kiwa nią bez uśmiechu. Ta po prawej oblizuje wargi i pyta:

      – Zgubiłaś się, dziewczyno?

      Uśmiecham się.

      – Dzień dobry, jestem Tuva Moodyson, pracuję w miasteczku dla „Gavrik Posten”. Przepraszam, że niepokoję panie bez zapowiedzi.

      – Byłyśmy zaniepokojone, zanim się pojawiłaś.

      – Czy mogę wejść, chociaż na parę minut? – Podnoszę wzrok na szare niebo, jakbym prosiła o schronienie.

      – Nie wiem po co, a ty, Alice?

      – Ano nie – odpowiada druga z sióstr.

      Wchodzę pod dach i zbliżam się do piecyka stojącego pośrodku prostokątnego budynku. Ściany są z belek, dach – z blachy falistej.

      – No i? – odzywa się Cornelia.

      – Nad czym pracujecie? – pytam. – Wygląda bardzo… misternie.

      – W następny weekend w Munkfors są targi rękodzieła, prawda, Alice?

      – Ano – przytakuje druga.

      – Więc szykujemy towar. Z tego tu – pokazuje mi gładki, walcowaty klocek sosnowego drzewa – będzie standardowy troll. Z tamtego – wskazuje głową inny kloc drewna, trzymany przez siostrę – specjalny, prawda, Alice?

      – Ano – potwierdza Alice, przewlekając igłę przez mały skrawek materiału.

      Obie kobiety mają na szyjach duże srebrne krzyże, zawieszone na łańcuszkach.

      – Specjalny? – pytam.

      – Robiony na zamówienie – wyjaśnia Cornelia. – To zajmuje sporo czasu.

      – Czy mogłabym zobaczyć gotową rzeźbę?

      Siostry patrzą na mnie i cmokają z dezaprobatą.

      – Nie widzisz, że i bez tego mamy co robić? – rzuca Cornelia. – Nie wyglądamy ci na zajęte, siedząc tu ze zgrabiałymi, zrogowaciałymi palcami? Nie wydajemy ci się zapracowane, dziewczyno?

      Próbuję przeprosić, ale Alice podchodzi do mnie ze swoim trollem robionym na zamówienie i podaje mi go, jakby był niemowlęciem. Patrzę na figurkę wielkości lalki i mam wrażenie, że wszystko z nią jest nie tak. Jest zbyt ciężka jak na tę wielkość. Wydaje mi się, że jest… może nie żywa, ale ma w sobie coś zwierzęcego. A jej rysy twarzy… nie potrafię tego nazwać. Oddaję ją z powrotem.

      – Naprawdę niezwykły – mówię do Alice. – Z czego jest zrobiony?

      Cornelia wskazuje palcem na mały przedmiot w dłoniach siostry. Alice ma na sobie wełniane rękawiczki z odciętymi końcówkami palców.

      – Z najlepszej utgardzkiej sosny. Ten tutaj – z twardzieli. Używamy naturalnych materiałów, jeśli tylko możemy je zdobyć. Ten jeszcze nie jest gotowy, ale będzie miał paznokcie u rąk i nóg, takie jak nasze. Widzisz, że Alice zaczęła nawlekać włosy do zamówienia specjalnego. – Dotyka głowy. – Ten ma twoje czy moje? – pyta, spoglądając na Alice, ale jej siostra tylko wzrusza ramionami. – Dostawałyśmy kiedyś zęby od tutejszego dentysty, ale to się skończyło kilka lat temu przez jakieś bzdury o ochronie prywatności i wymogach uzyskania zgody. A przecież, na litość boską, chodziło tylko o kilka starych, zepsutych zębów. Trolle płci męskiej mają włoski na klatce piersiowej. Prawdziwe brwi,


Скачать книгу