Martwa cisza. Will Dean

Martwa cisza - Will Dean


Скачать книгу
na naukę i gry?

      Taksówkarza znów nie zastaję, jego volvo nie ma na podjeździe. Przyspieszam, pokonując wzgórze, i widzę, że część dziur została zasypana żwirem. Stosy jasnoszarych kamyczków w tych miejscach wznoszą się jak świeże mogiły. Mijam siostry pogrążone w pracy przy płonącym ogniu i zatrzymuję się przy domu Ghostwritera.

      Dzień jest pogodny, od czasu do czasu pojawia się słońce i wieje lekki wietrzyk, a dom jest mniej złowrogi niż większość wioski. Jest też nowszy, zbudowany raczej w latach osiemdziesiątych. Weranda okala cały budynek, częściowo zasłaniając okna, które chyba są lustrzane. Dom wydaje się solidny i droższy niż większość budynków w okolicy. W gminie Gavrik większość z nich stawiają dwie działające tu firmy budowlane, więc wszystkie wyglądają podobnie. Ten się wyróżnia.

      Naciskam dzwonek i czekam. Słyszę przez drzwi muzykę klasyczną, w środku musi grać naprawdę głośno. Czekając, sprawdzam SMS-y na telefonie. Nie ma zasięgu. Dzwonię jeszcze raz, a potem dwa razy pukam. Muzyka cichnie.

      Wydaje mi się, że zza drzwi dobiega męski głos krzyczący „dzień dobry”, ale nie jestem pewna, więc wołam:

      – Dzień dobry, panie Holmqvist, jestem Tuva Moodyson z „Gavrik Posten”. Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? Jestem głucha i nie słyszę pana przez te drzwi.

      Na dłuższą chwilę zapada cisza. W oddali słyszę wystrzał, potem kolejny.

      Szczękają zasuwy i drzwi nieco się uchylają. Widzę za nimi zielone oko i połowę twarzy – schludnej, gładko wygolonej, bladej, z cienką blizną nad górną wargą.

      – Dzień dobry – mówi mężczyzna.

      – Przepraszam za najście, panie Holmqvist. Pracuję w miejscowej gazecie i zajmuję się sprawą zabójstwa Freddy’ego Malmströma. Czy mogłabym zadać panu kilka ogólnych pytań dotyczących wioski?

      – Naprawdę jest pani głucha?

      Pokazuję mu uszy.

      Drzwi się otwierają. Gospodarz jest lekko przy kości. Ubrany w koszulkę polo, wpuszczoną w zaprasowane w kant chinosy i brązowe mokasyny. Ma bardzo mocno owłosione przedramiona, a na dłoniach cienkie, przezroczyste lateksowe rękawiczki – takie, jakich używają lekarze. Ręce trzyma lekko uniesione i rozłożone.

      – Gotuję – wyjaśnia. – Tête de veau. To brudna robota, ale efekt jest jej wart.

      – Nie wątpię – stwierdzam. – Dla dobrego jedzenia warto się wysilić.

      – Owszem – potakuje, kiwając głową. – Zapraszam do środka. Proszę wybaczyć bałagan. Nieczęsto przyjmuję gości.

      Wchodzę do środka. Wnętrze wygląda imponująco i wcale nie ma w nim bałaganu. Dizajnerskie meble są w przemyślany sposób poustawiane na dużej otwartej przestrzeni, na końcu której znajduje się kuchnia ze stali nierdzewnej. Wieża cicho gra muzykę klasyczną.

      – Proszę zdjąć buty – mówi Holmqvist, wskazując pusty stojak – i usiąść tutaj – dodaje, spoglądając na fotel z jasnobrązowej skóry. – Doprowadzę się do porządku i zaraz wracam.

      Siadam w fotelu i rozglądam się po pokoju. Sufit jest dość wysoki, a na podłodze miejscami leżą czarne ceramiczne płytki, a miejscami – ciemne mahoniowe deski. Nie ma żadnych zdjęć, ściany w ogóle są puste, nie wiszą na nich obrazy czy zegary lub inne dekoracje. Widzę, jak David wyjmuje coś z piekarnika. Mięso przypomina pieczony udziec jagnięcy, ale jest znacznie jaśniejsze, prawie białe. Cokolwiek to jest, nie wygląda apetycznie. Gospodarz wbija w nie jakiś szpikulec, chyba termometr, i wkłada je z powrotem do pieca, a potem przechodzi obok lśniącego, profesjonalnie wyglądającego ekspresu do kawy, wyjmuje z wiszącej szafki dwie szklanki, nalewa do nich wody mineralnej z butelki, stawia je na małej tacy i podchodzi do mnie.

      – Wody?

      Biorę szklankę. Czuję się niezręcznie.

      – Czego konkretnie chciałaby się pani dowiedzieć o wiosce?

      – Długo pan tu mieszka?

      – Od lat.

      – Dobrze zna pan sąsiadów?

      – Nieźle.

      – Czy wszyscy w wiosce mają broń myśliwską?

      Uśmiecha się smutno, jednym kącikiem ust, i prostuje nogi.

      – Bardzo wnikliwe pytanie. Rozmawiamy oficjalnie czy nieoficjalnie?

      – To zależy od pana, panie Holmqvist.

      Znów krzyżuje nogi, zamieniając miejscami lewą i prawą i ukazując cienki pasek bladej, owłosionej skóry pomiędzy górnym brzegiem skarpetki a dolnym brzegiem podwiniętych chinosów. Na czubku jabłka Adama ma znamię, które unosi się i opada podczas picia wody.

      – Dla mnie to bez różnicy. O ile wiem, wszyscy mieszkańcy wioski mają strzelby. Jestem jedynym wyjątkiem.

      – Nie czuje pan potrzeby posiadania broni? Dla ochrony przed łosiami, niedźwiedziami i wszystkim innym, co żyje w lesie?

      – Rzadko wychodzę z domu – wyjaśnia. – Prawie cały czas zajmuje mi pisanie, a jeśli akurat nie piszę, gotuję, sprawdzam informacje, myślę albo czytam. Czytam trzy książki tygodniowo, czasami cztery. Pomysł przedzierania się przez leśną dzicz, aby znaleźć dzikie zwierzę i je zastrzelić, jest dla mnie absurdalny, więc zostawiam taką rozrywkę ludziom bezmyślnym. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jestem im bardzo wdzięczny. Uwielbiam obrabiać, przyrządzać i jeść dziczyznę. Czerpię z tego ogromną przyjemność. Ale ja nie sprzedaję takiego mięsa. Ja je podaję – a do tego niepotrzebna mi broń palna.

      Zerkam do notatnika.

      – A Bengt Gustavsson ma broń?

      – Nasz rupieciarz-jarosz? Oczywiście! To wojskowy w stanie spoczynku i z tego, co się orientuję, najlepszy strzelec w gminie. Karierę w armii kończył jako sanitariusz, ale – jeśli się nie mylę – wcześniej był snajperem. Jednak bezwzględnie przestrzega zasad wegetarianizmu, więc jego broń od lat leży zamknięta w jego osobistym muzeum.

      – Wiem, że pan Carlsson poluje. A co z pana najbliższymi sąsiadkami, Siostrami Snycerkami?

      – Poznała je już pani? – pyta, znów się smutno uśmiechając.

      Kiwam głową.

      – Muszę przyznać, sam nigdy nie wymyśliłbym takich postaci, choćbym się bardzo starał. Wie pani… – Wzdycha i upija łyk wody. – Te brzydule paranoicznie się boją, że ktoś je okradnie… Uważają, że modele tych ich paskudnych karzełków są cenne i wymagają ochrony. Przejeżdżając obok warsztatu, widziałem strzelby oparte o stoły robocze, ale nie mam bladego pojęcia, czy którakolwiek z siostrzyczek potrafi strzelać.

      Dopijam wodę.

      – A Taksówkarz? Pan Svensson?

      – Svensson ma broń, chociaż nie jestem pewien, czy myśliwską. Często korzystam z jego usług, kiedy sam nie jestem w stanie prowadzić, bo muszę myśleć i koncentrować się na projekcie. Chodzi na strzelnicę i chyba należy do jakiegoś klubu czy stowarzyszenia.

      – Czy wie pan, kto zastrzelił Freddy’ego Malmströma?

      – Nie.

      – A czy ma pan jakąś teorię w tej sprawie? Jak pan uważa, kto byłby do tego zdolny?

      – Zdolni byliby wszyscy. Wszyscy i każde z nich. Taka jest ludzka natura. Wie pani, że nigdy nie pisałem o głuchej postaci?

      – Tak? Jakie książki pan pisuje?

      – Trudno


Скачать книгу