Honor. Lene Wold
ręce grzebią w kieszeniach, szukając czegoś, co powinnam zobaczyć. Rahman wyciąga mały skórzany woreczek. Uśmiecha się sam do siebie. Potem wytrząsa jego zawartość. Monety i drobne kamyki grzechoczą o blat stolika.
– O, proszę – mówi z zadowoleniem i podnosi wyblakłe zdjęcie, które kładzie przede mną. – To jest Nasir. – Uśmiecha się szeroko. – Mój brat – dodaje na wszelki wypadek, chociaż to imię słyszałam już dziesiątki razy.
Podnoszę zdjęcie i dokładnie mu się przyglądam. Przedstawia zarys postaci, która równie dobrze może mieć lat dwadzieścia jak i sześćdziesiąt. Trudno powiedzieć, fotografia jest tak niewyraźna.
– Kiedy było zrobione?
– W dniu jego ślubu – odpowiada szybko. – Kiedy ożenił się po raz drugi.
– Dwie żony – mówię. – A pan ile ma?
– Tylko jedną. Ja jestem z tych trochę nowocześniejszych.
Kiwam głową, chociaż właściwie nie całkiem wiem, co ma na myśli.
– Teraz w moim życiu jest tylko jedna kobieta – dodaje i mocno zaciąga się dymem.
Głębokie zmarszczki na jego czole ściągają się w zasępieniu, nadając twarzy ponury wyraz. Jakby wspomnienia z dzieciństwa z Nasirem tylko na chwilę pozwoliły mu nie myśleć o tym, jak potoczyło się jego życie. Znów tylko jedna kobieta – w życiu mężczyzny, który miał ich trzy. Przez moment jest mi go żal.
Kiedy się siedzi naprzeciwko niego, łatwo zapomnieć, czego się dopuścił i w jaki sposób to zrobił. Kiedy opowiada o swoim bracie i rodzinie, sprawia wrażenie ciepłego, serdecznego człowieka. Z miłością w oczach mówi o swoim Babie, mamie i dorastaniu w Ma’anie na skraju pustyni.
– Nikt nas nie kochał tak jak tata – przypominam sobie wyznanie jego córki, kiedy spotkałyśmy się na pustyni. W pewien szczególny sposób rozumiem, co chciała przez to powiedzieć. Człowiek przede mną zdaje się chwilami kochającym ojcem. Roztacza wokół siebie spokój i łagodność, jakie najczęściej spotyka się u starszych ludzi. Jego historia sprawia, że niełatwo nienawidzić go bez reszty. Sposób, w jaki ją opowiada, powoduje, że pragnę go zrozumieć, znaleźć jakieś wytłumaczenie, co niekoniecznie oznacza usprawiedliwienie tego, co zrobił.
Wygląda, jakby żałował swojego czynu, choć przypuszczalnie tylko tak mi się wydaje. Tak czy inaczej, jest wierzącym muzułmaninem i musi pięć razy dziennie bić pokłony, spotykać Allaha i prosić go o wybaczenie za swój życiowy wybór. Przypuszczam, że to robi. Musi. A może i nie?
Rahman zbiera drobne monety ze stolika i zgarnia je z powrotem do woreczka. Składa zdjęcie brata i wsuwa je do kieszeni kurtki. Potem znów siada wygodnie i patrzy mi w oczy.
– Czego właściwie chcesz ode mnie? – pyta. Można odnieść wrażenie, że to siódme spotkanie nagle kazało mu się zastanowić, dlaczego tak ciekawi mnie historia jego życia.
– Spotkałam pana córkę – mówię i pochylam się ku niemu.
Przez jego twarz przebiega drgnienie.
– Żałuje pan, że próbował pan ją zabić?
Już zapadł zmierzch, gdy dzwoni mój telefon i mężczyzna, który przedstawia się jako Sulejman, mówi, że czeka przed hotelem. Ostatni raz spoglądam w lusterko. Sprawdzam, czy spod hidżabu nie wystaje mi choćby najmniejszy kosmyk włosów i czy makijaż skutecznie maskuje sińce po brutalnym spotkaniu z hotelowymi drzwiami. Po tym przeżyciu wciąż jestem wstrząśnięta, zdecydowałam jednak, że to mnie nie powstrzyma.
Wkładam do kieszeni moje prowizoryczne narzędzie do samoobrony – w postaci sprayu do włosów – i aktywuję w telefonie funkcję lokalizacji GPS. Potem wysyłam ostatni meldunek mojej siostrze, tak jak robiłam już po wielekroć przedtem. „Wychodzę z hotelu. Zawiadom MSZ, jeśli się nie odezwę do dziewiątej rano”.
Zerkam przez okno na dół, na samochód, i piszę: „Zabiera mnie biały jeep”. Dodaję numer rejestracji, potem wychodzę i zamykam drzwi pokoju.
Adrenalina zaczyna mi buzować w ciele. Nie wiem, czy mogę ufać ludziom, z którymi mam się teraz spotkać, bo rozmawiałam tylko kilka razy z jednym z nich. Powiedziałam mu, że chcę napisać historię o zabójstwach honorowych, a on zaproponował, że chętnie mi pomoże. Ma kontakty w więzieniu i w ministerstwie bezpieczeństwa, i jeśli chcę, może mi służyć jako tłumacz i załatwiacz. Oczywiście natychmiast się zgodziłam. Niedługo potem wykonał parę telefonów i wpadł na ślad pewnej kobiety, którą usiłowano zabić dla honoru i która spędziła większość życia w więzieniu dla kobiet w Ammanie, aby nie paść ofiarą nowej próby zabójstwa. Żyje teraz w ukryciu. O tym, jak ją znaleźli i dokąd jedziemy, nie usłyszałam ani słowa. Wiem tylko, że zgodziła się ze mną spotkać gdzieś w Wadi Rum – na pustyni na południe od Petry – i że nie chce podać swojego prawdziwego nazwiska.
Schodzę do recepcji oślepiającej blaskiem jarzeniówek, gdzie na brunatnej ladzie recepcyjnej króluje samotny komputer, zadomowiony tu najwyraźniej od lat dziewięćdziesiątych. Oddaję klucz i informuję, że przypuszczalnie wrócę jutro rano. Recepcjonista ożywia się na wiadomość, że mnie nie będzie całą noc; chce wiedzieć, czy mężczyźni przed hotelem czekają na mnie. Pytam, czy ich zna i czy jest jakiś powód, żebym się miała przed nimi na baczności. Recepcjonista kręci głową i mówi, że ich nie zna, ale wydaje mu się, że jeden z nich pracuje jako przewodnik turystów jeżdżących do Petry. Proszę go, żeby zapamiętał rysopis obu nieznajomych sprzed hotelu na wypadek, gdybym nie wróciła. Rozwiera szeroko oczy.
– Ale dokąd pani się wybiera? – pyta.
– Mam robotę – mówię już w drodze do drzwi.
Mojemu tłumaczowi towarzyszy starszy gość z obfitą czarną brodą i jeszcze obfitszym brzuchem. Na głowie ma zawój w czarno-białą kratę, a na ramionach ciemnobrązowy wełniany kaftan z kamizelką. Pozdrawia mnie uprzejmie, gdy do nich wychodzę.
– Jestem Ahmed – przedstawia się. Pyta, czy wolę siedzieć z przodu, czy z tyłu auta.
Tłumacz wita się ze mną i wybucha śmiechem. Próbuję zgadnąć, co go tak rozbawiło. Widziałam się z nim tylko parę razy i nie znam go bliżej.
– Sama zakładałaś hidżab? – pyta, nie mogąc opanować śmiechu. – Zawiązałaś go całkiem na opak.
Ja też się śmieję – ubawiona jego spontaniczną reakcją, ale i własną nieudolnością, bo poświęciłam mnóstwo czasu na to, żeby hidżab wyglądał jak trzeba.
– Możliwe, że to jest europejski sposób zawijania – mówi Ahmed i zasłania dłońmi usta, też z trudem powstrzymując śmiech. Śmiejemy się wszyscy troje.
– No właśnie, europejski styl – potwierdzam, wycierając sobie oczy, bo popłakałam się ze śmiechu. Otwieram tylne drzwi. Beżowe skórzane siedzenie wypuszcza chmurę kurzu, kiedy wsiadam. Mężczyźni zajmują miejsca z przodu. Silnik startuje i kabinę starego grata wypełnia ogłuszający huk. Ahmed podkręca radio. Żywa arabska melodia zagłusza ryk motoru i rozbrzmiewa echem po pustych ulicach.
Ahmed wyjeżdża na główną szosę i wyjaśnia, że najpierw musimy jechać samochodem, a potem przejść kawałek pieszo między wzgórza, gdzie dojdzie do spotkania. Dodaje, że kobieta, z którą mamy się zobaczyć, normalnie tam nie mieszka, ale ja i tak nie mogę się dowiedzieć, dokąd jedziemy.
– To zbyt ryzykowne – mówi, co doskonale rozumiem. Tłumacz już wcześniej mi wspominał, że kobieta nosi zazwyczaj nikab i mieszka pod tajnym adresem, ponieważ boi się, że rodzina znowu spróbuje ją zabić.
– To oczywiste, musi być ostrożna