Istoty ulotne. Opowieści psychoterapeutyczne. Irvin D. Yalom
już mówiłam, przepowiadałam to sobie w myślach wiele razy. Teraz pan widzi, dlaczego nie chciałam, żeby pan przerywał?
– Tak, rozumiem. Więc wróćmy teraz do muzeum w Waszyngtonie. Tak przy okazji, gdyby nie rozumiała pani jakichś używanych przeze mnie słów, proszę mi przerwać i powiedzieć o tym.
– Jak dotąd wszystko rozumiem. Mam bogate słownictwo i czytam dużo amerykańskich powieści, żeby poprawić sobie angielszczyznę. Teraz właśnie czytam Hendersona, króla deszczu.
– Ma pani dobry gust. To jedna z moich ulubionych książek, a Bellow to jeden z naszych największych pisarzy, choć to nie to co Dostojewski. Ale wracając do wystawy, o której pani mówiła, wyobrażam sobie, jakie emocje musiała w pani wzbudzić. Proszę opowiedzieć szczegółowo o tym, co się zdarzyło. Powiedziała pani, że weszła tam w poszukiwaniu Siergieja, którego nazwała pani miłością swojego życia.
– Tak, jestem zupełnie pewna, że kiedy wchodziłam na wystawę, moim przedmiotem zainteresowania, tajonym przedmiotem zainteresowania był właśnie Siergiej. Chcę przez to powiedzieć, że tajonym nawet przed sobą. Miłość mojego życia to nie musi znaczyć: miłość mojego świadomego życia. Pan, sławny psychiatra, powinien był to właściwie ocenić.
– Mea culpa.
Te jej subtelne przytyki wydawały mi się ożywcze i wręcz czarujące.
– Wybaczam panu, ale tylko tym razem. A więc o mojej wizycie na wystawie. Pokazywali tam mnóstwo starych rosyjskich plakatów z Teatru Wielkiego i Teatru imienia Kirowa i jeden z nich, wiszący przy samym wejściu, był zdumiewającą wizją Siergieja w Jeziorze łabędzim, płynącego przez powietrze niczym anioł. Rysunek był niezbyt czytelny, ale jestem pewna, że to był Siergiej, choć jego nazwiska nie podano. Całymi godzinami przeszukiwałam ekspozycję i nigdzie go nie wymieniono, nawet w jednym miejscu. Czy uwierzy pan? Siergiej był kiedyś bliski bogom, a teraz jego nazwisko nie istnieje. Pamiętam…
– Co? Co pani pamięta?
– Pytał pan, kiedy po raz pierwszy poczułam, że wypadłam z życia. To wtedy się to stało. Pamiętam, że gdy wychodziłam z wystawy, byłam jakby w transie. Nigdy wcześniej tak się nie czułam.
– Czy w muzeum szukała pani także siebie? Obrazów lub wzmianek o pani nazwisku?
– Niezbyt dobrze pamiętam ten dzień. Muszę go odbudować. Czy to dobre słowo?
– Rozumiem. Musi go pani zrekonstruować.
– Tak, muszę zrekonstruować tę wizytę. Chyba brak Siergieja tak mną wstrząsnął, że powiedziałam sobie: „Skoro o nim nic tu nie ma, to jak mogłoby być coś o mnie?”. Ale może nieśmiało rozglądałam się też za sobą. Było tam kilka niedatowanych zdjęć z inscenizacji Giselle w La Scali – przez dwa sezony grałam Mirtę – i dobrze pamiętam, że jedno z nich oglądałam z tak bliska, aż dotknęłam go nosem. Podbiegł strażnik, spojrzał na mnie z dezaprobatą i zakreślił nieistniejącą linię na podłodze, której nie powinnam przekraczać.
– Wydaje się, że to bardzo ludzkie szukać siebie na historycznych fotografiach.
– Ale jakie ja miałam prawo szukać siebie? Powtarzam – wydaje mi się, że to wciąż do pana nie dotarło. Nie słucha pan, co mówię. Nie załapał pan, że Siergiej był bóstwem, że unosił się nad nami w obłokach, a my wszyscy, pozostali tancerze, wpatrywaliśmy się w niego jak dzieci w majestatyczny statek powietrzny.
– Zaplątałem się. Niech pani pozwoli, że podsumuję, czego się dotąd dowiedziałem o Siergieju. Był wybitnym tancerzem, występowaliście razem w Rosji, a kiedy przeniósł się do Włoch, postanowiła pani jechać z nim. Wzięliście ślub. A potem, kiedy zaczął się u pani artretyzm, od razu panią porzucił i związał się z inną kobietą, co wprawiło panią w tak skrajne wzburzenie, że pokaleczyła go pani stłuczoną butelką. Czy jak dotąd się zgadza?
– Zgadza się. – Natasza kiwnęła głową.
– Czy po tym, jak wyjechała pani z Włoch ze swoją ciotką, miała pani jeszcze jakiś kontakt z Siergiejem?
– Nie, żadnego. Nigdy go już nie zobaczyłam. Nigdy nic od niego nie usłyszałam. Ani jednego słowa.
– Ale wciąż pani o nim myślała?
– Tak, z początku ilekroć ktoś wymienił jego nazwisko, prześladowały mnie myśli o nim i musiałam walić się w głowę, żeby się ich pozbyć. Ale w końcu wymazałam go ze swojej pamięci. Wycięłam go.
– Wyrządził pani wielką krzywdę i wymazała go pani z pamięci, ale w zeszłym tygodniu weszła pani do National Gallery, myśląc o nim jako o miłości swego życia, szukając go i wpadając we wściekłość, kiedy się okazało, że jest zapomniany i zlekceważony. Sama pani widzi, że trudno się w tym rozeznać.
– Tak, tak, rozumiem pana. Zgadzam się, że to niedorzeczne. Pójście na tę wystawę to było coś jak wykopaliska w moim umyśle. Jakbym nagle niechcący dokopała się do potężnego źródła energii, które trysnęło ze mnie na zewnątrz. Niezręcznie się wypowiadam. Czy rozumie pan, o co chodzi?
Przytaknąłem i Natasza mówiła dalej:
– Siergiej był o cztery lata starszy ode mnie, więc ma teraz siedemdziesiąt trzy. To znaczy, jeśli jeszcze żyje. Ale nie potrafię sobie wyobrazić siedemdziesięciotrzyletniego Siergieja. To niemożliwe. Proszę mi wierzyć, gdyby pan go znał, zrozumiałby pan. W myślach widzę tylko pięknego, młodego tancerza, który żegluje w powietrzu na plakacie. Czy coś usłyszałam od niego? Nie, ani jednego słowa od czasu, jak przed tylu laty pokaleczyłam mu twarz. Mogłam go szukać. Mogłabym pewnie znaleźć go w internecie, choćby na Facebooku, ale nie mam odwagi.
– Czego się pani boi?
– Właściwie wszystkiego. Tego, że już nie żyje. Albo tego, że jest wciąż piękny i mnie pragnie. Tego, że mógłby się do mnie odezwać i nie zniosłabym tego bólu. Tego, że znów bym się zakochała. Że rzuciłabym Pawła i pognałabym za Siergiejem, gdziekolwiek jest.
– Mówi pani tak, jakby jej życie z Siergiejem w pewnym momencie zastygło, ale gdzieś nadal jest i wystarczy do niego wrócić, żeby wszystko znowu było jak dawniej – wzajemna miłość, gwałtowna namiętność, nawet uroda z młodości.
– To prawda.
– Podczas gdy prawda realnego życia jest taka, że Siergiej już nie żyje albo jest pomarszczonym siedemdziesięciotrzyletnim starcem, prawdopodobnie zupełnie siwym, a może łysym, pewnie nieco przygarbionym, pewnie zupełnie inaczej wspominającym wasze wspólne dni, pewnie myślącym o pani mało przyjaźnie, ilekroć zobaczy w lustrze blizny na swej twarzy.
– Może pan mówić, co pan chce, ale ja tego w ogóle nie słucham. Ani jednego słowa.
Czas sesji się skończył. Idąc do drzwi, Natasza zauważyła swoje zdjęcie leżące na stole i cofnęła się, by je zabrać. Podniosłem je i podałem. Chowając je do torebki, powiedziała:
– Przyjdę jutro, ale ani słowa więcej o tej fotografii. Dosyć!
Na początku drugiej sesji oświadczyła:
– Odlatuję wieczorem do Odessy. Przez pana bardzo źle spałam i wcale się nie martwię, że to już nasze ostatnie spotkanie. Wie pan, to było okrutne, to co pan powiedział o Siergieju. Bardzo okrutne. Niech pan powie: czy ze wszystkimi pacjentami rozmawia pan w taki sposób?
– Proszę potraktować to jako dowód uznania dla pani siły charakteru.
Ściągnęła usta z lekkim wyrazem niedowierzania, chciała odpowiedzieć, ale wstrzymała się i obrzuciła mnie przeciągłym spojrzeniem. Wypuściła powietrze i odchyliła się w tył w fotelu. Potem rzekła:
– W