Istoty ulotne. Opowieści psychoterapeutyczne. Irvin D. Yalom

Istoty ulotne. Opowieści psychoterapeutyczne - Irvin D. Yalom


Скачать книгу
na konferencji naukowej. Nie mogę do tego przywyknąć.

      Odetchnąłem głęboko. Przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu.

      – Zanim pójdziemy dalej, Charles, chciałbym znowu przeprowadzić kontrolę. Jak jest teraz między nami? Czy szczelina się zmniejszyła?

      – Jest o wiele węższa. Ale to naprawdę trudne. To nie jest normalna rozmowa. Przecież zwykle nie mówimy innemu człowiekowi: „Martwię się, że umrzesz”. To musi być dla ciebie przykre, a akurat teraz jesteś ostatnią osobą na świecie, którą chciałbym zranić.

      – Ale to nie jest zwykłe miejsce. Tutaj nie ma, lub nie powinno być, żadnych tabu blokujących szczerość. I zakarbuj sobie, że wszystko, co tu wyciągasz, ja i tak mam dobrze przemyślane. W tych sprawach najważniejsze jest, by mieć oczy otwarte na wszystko.

      Charles przytaknął. Znowu na chwilę zapanowała cisza.

      – Milczeliśmy dziś o wiele częściej niż kiedykolwiek – zaryzykowałem uwagę.

      Charles znowu kiwnął głową.

      – Naprawdę jestem tu w pełni obecny i całkowicie z tobą. Ta rozmowa dosłownie zapiera mi dech w piersiach.

      – Chciałbym powiedzieć ci jeszcze jedną ważną rzecz. Wierz mi albo nie, oczekiwanie na koniec życia przynosi także pewne pozytywne skutki. Opowiem ci o pewnym dziwnym doznaniu sprzed kilku dni. Było około szóstej i zobaczyłem moją żonę na końcu podjazdu, zaglądającą do skrzynki na listy. Ruszyłem w jej stronę. Odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Nagle, w niewytłumaczalny sposób, mój umysł przekształcił tę scenę i przez kilka chwil miałem wrażenie, że siedzę w ciemnym pokoju, oglądając rozedrgany amatorski film o swoim życiu. Poczułem się zupełnie jak bohater Ostatniej taśmy Krappa. Znasz tę sztukę Becketta?

      – Nie, ale słyszałem o niej.

      – Jest to monolog starego człowieka, który w dniu swoich urodzin przesłuchuje stare taśmy nagrane przy wcześniejszych takich okazjach. A więc trochę jak Krapp wyobraziłem sobie film z dawnymi scenami z mojego życia. I zobaczyłem w nim nieżyjącą już żonę, zwracającą się do mnie z szerokim uśmiechem i przywołującą mnie gestem. Gdy tak patrzyłem na nią, przepełnił mnie niewyobrażalny ból i żal. A potem nagle wszystko to się rozwiało, wróciłem do teraźniejszości, żona była tu, żywa, promienna, w pełni cielesna, ze swoim pięknym wrześniowym uśmiechem. Zalała mnie ciepła fala radości. Poczułem wdzięczność, że oboje wciąż żyjemy, pospieszyłem, by ją objąć, i razem ruszyliśmy na popołudniowy spacer.

      Opisując to przeżycie, nie mogłem powstrzymać się od łez i sięgnąłem po chusteczkę. Charles także musiał wycierać oczy.

      – Powiadasz więc: „Dziękuj za dobro, które cię spotyka”.

      – O właśnie. Chcę przez to powiedzieć, że myślenie o końcu życia zachęca nas, by śmielej chwytać teraźniejszość.

      Obaj zerknęliśmy na zegarki. Przekroczyliśmy czas sesji o kilka minut. Charles powoli zbierał swoje rzeczy.

      – Jestem wypompowany – szepnął. – Ty chyba też musisz być zmęczony.

      Wyprostowałem się i rozciągnąłem ramiona.

      – Wcale nie. W gruncie rzeczy taka głęboka i szczera sesja dodaje mi energii. Dobrze dziś pracowałeś, Charles. Razem dobrze popracowaliśmy.

      Otworzyłem przed nim drzwi gabinetu i jak zwykle na zakończenie uścisnęliśmy sobie dłonie. Zamykałem już drzwi, kiedy nagle stuknąłem się w czoło: „Nie, nie mogę tego zrobić. Nie mogę zakończyć sesji w taki sposób”. Otworzyłem jeszcze raz drzwi i przywołałem Charlesa z powrotem.

      – Charles, poddałem się staremu nawykowi i powiedziałem to, czego wcale nie chciałem mówić. Tak naprawdę to ja też jestem zmęczony po dzisiejszej ciężkiej pracy, wręcz wypompowany, i cieszę się, że nie mam już dziś więcej klientów w programie.

      Popatrzyłem na niego i czekałem. Sam nie wiedziałem, na co.

      – Och, Irvin, wiem o tym. Znam cię lepiej, niż myślisz. Wyczuwam, kiedy tylko starasz się trzymać fason.

      3

      Byłem skonsternowany. Po pięćdziesięciu latach praktyki sądziłem, że widziałem już wszystko, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby nowa pacjentka po wejściu do gabinetu wręczyła mi zdjęcie siebie w rozkwicie młodości. A w jeszcze większe zakłopotanie wpadłem, kiedy ta pacjentka, Natasza, korpulentna Rosjanka koło siedemdziesiątki, wpatrzyła się we mnie równie uważnie, jak ja wpatrywałem się w fotografię pięknej baleriny w pozie arabeski, majestatycznie balansującej na palcach jednej nogi, z wdzięcznie wyciągniętymi do przodu ramionami. Zwróciłem wzrok ku Nataszy, która – chociaż dawno już nie szczupła – popłynęła do swojego fotela z gracją tancerki. Musiała wyczuć, że próbuję odnaleźć w niej tamtą młodą balerinę, gdyż zadarła podbródek i obróciła lekko głowę, by zademonstrować mi czysty profil. Rysy jej twarzy pogrubiały, być może za sprawą zbyt wielu rosyjskich zim i zbyt dużej ilości alkoholu. „Wciąż jest atrakcyjną kobietą, choć nie tak piękną jak kiedyś” – pomyślałem, jeszcze raz zerkając na zdjęcie młodej Nataszy, fenomenu urody.

      – Czyż nie byłam urocza? – spytała nieśmiało.

      Gdy przytaknąłem, dodała:

      – Byłam primabaleriną w La Scali.

      – Czy zawsze myśli pani o sobie w czasie przeszłym?

      Żachnęła się.

      – Co za aroganckie pytanie, panie doktorze. Oczywiście takiego niegrzecznego sposobu rozmowy można oczekiwać od każdego terapeuty. Ale – zastanowiła się przez chwilę – może tak właśnie jest. Może ma pan rację. Lecz w przypadku baleriny Natalii dziwne jest to, że skończyłam się jako tancerka przed trzydziestką, czterdzieści lat temu, i od tego czasu byłam szczęśliwsza, o wiele szczęśliwsza.

      – Porzuciła pani taniec czterdzieści lat temu, a jednak dzisiaj, w moim gabinecie, wręcza mi pani swoje zdjęcie jako młodej tancerki. Pewnie ma pani poczucie, że dzisiejsza Natasza by mnie nie zainteresowała?

      Zamrugała oczami, po czym przez jakąś minutę patrzyła w bok, kontemplując wystrój gabinetu.

      – Śniłam o panu ostatniej nocy – powiedziała. – Kiedy zamknę oczy, wciąż to widzę. Przybyłam na wizytę i weszłam do pokoju. Nie przypominał tego gabinetu, może to było w pana domu, i było tam dużo ludzi, pewnie pana żona i bliscy, a ja dźwigałam dużą płócienną torbę pełną strzelb i akcesoriów do nich. Widziałam pana w otoczeniu innych osób w jednym kącie pokoju i wiedziałam, że to wizerunek z okładki pana powieści o Schopenhauerze. Nie mogłam się do pana zbliżyć, ani nawet złowić pana spojrzenia. Było jeszcze więcej, ale tylko tyle zapamiętałam.

      – Aha, a czy widzi pani jakiś związek między tym snem a podsunięciem mi tej fotografii?

      – Strzelba symbolizuje penisa. Dowiedziałam się tego podczas długoterminowej psychoanalizy. Mój analityk mówił, że używam penisa jako broni. Ilekroć pokłóciłam się z moim przyjacielem Siergiejem, pierwszym tancerzem w naszym zespole, a później moim mężem, po prostu wychodziłam, podpijałam sobie, po czym szukałam penisa, jakiegokolwiek penisa – nieważne, kto zasadniczo był jego właścicielem – i uprawiałam seks, żeby zranić Siergieja. To mi poprawiało samopoczucie. Zawsze pomagało. Ale tylko na krótko. Na bardzo krótko.

      – Ale co ze związkiem pomiędzy snem i fotografią?

      – Znowu to pytanie? Upiera się pan? Chce pan insynuować, że używam zdjęcia z młodości, żeby wzbudzić


Скачать книгу