Kocie chrzciny. Małgorzata Sidz
ubiera, to na pewno jest to Szwed albo Rosjanin”. Nicklas nie jest pod tym względem Szwedem.
– Tę koszulkę dostałem na zawodach jazdy na desce, miałem pewnie ze trzynaście lat. Trochę się zdarła, kiedyś był na niej napis, ale sprał się. I ma parę dziur. Ale da się w niej chodzić. Jeszcze nie rozpadła się jak ta druga. Wyrzuciłem ją, dopiero kiedy odpadł prawy rękawek.
Pokazuje mi jasnoszary, dawniej najpewniej czarny T-shirt. Rozmiar chyba XL. Nicklas uznał, że to odpowiednia odzież na odwiedziny u rodziny w Sztokholmie. Płyniemy na początku kwietnia, zanim na dobre rozpocznie pracę.
Nicklas oszczędza nie tylko na ubraniach. Stara się też odżywiać jak najtaniej. Dzięki swojej diecie wciąż wygląda jak lekko niedożywiony piętnastolatek. Wczoraj zjadł owsiankę na śniadanie, owsiankę na lunch i owsiankę na kolację.
Prom jest już prawie na miejscu. Przez małe okienka w kabinie widzimy Sztokholm. Wieczorem idziemy na koncert Oli Aurella.
– On pisze dobre teksty. Na przykład o tym, jak Finowie są dumni, że są „najmniej pedalskim krajem świata”. To jest w punkt. Finowie zawsze mówią, że Szwedzi całymi dniami patrzą w lustro i układają włosy. Ale to nie chodzi o pedalskość, tylko o zniewieściałość. Możesz być gejem, ale nie wyglądaj jak metroseksualista.
Podejrzane w Finlandii wcale nie jest bycie pedałem, tylko bycie Szwedem. Poza Aurellem Nicklas słucha szwedzkojęzycznych Finów, jak Sås och Kopp czy Kaj. W piątki chodzi do Kåren posłuchać przypływających z wizytą kameralnych szwedzkich muzyków. W ostatni weekend grała tam na gitarze akustycznej dziewiętnastolatka z Härnösand. Śpiewała ironiczne piosenki, które w Polsce nazwalibyśmy poezją śpiewaną lub kabaretem.
Szwedzkojęzyczni Finowie miłość do skocznych szlagierów zabrali ze „starego kraju”. Latem rodzice Nicklasa organizują allsång w mökki. Allsång to mniej lub bardziej kameralne imprezy, na których wspólnie śpiewa się hity muzyki popularnej. Matka drukuje dla wszystkich śpiewniki z tekstami piosenek. To obok uczt rakowych, czyli kräftskiva, oraz wypraw na grzyby jeden z rytuałów pozwalających jej poczuć się na chwilę jak w domu.
Matka Nicklasa pochodzi ze Szwecji, z małego miasteczka w regionie Dalarna. Ma sześcioro rodzeństwa, w tym siostrę, która razem z mężem i dwojgiem dzieci mieszka w gminie Solna pod Sztokholmem. Ich dom przypomina rezydencję ze świątecznego hitu Kevin sam w domu. To taki dom jak z amerykańskich filmów, w którym zawsze czuć Boże Narodzenie. Na zewnątrz w wielkiej klatce trzymają ogromnego szarego królika. Biorę go spokojnie na ręce, czym zdobywam szacunek okolicznych dzieci.
Nocujemy na dole, w pokoju, a właściwie mieszkaniu gościnnym. Mamy osobne wejście i własny klucz. Malutkie drewniane drzwiczki przysypane są śniegiem. Odgarniamy go delikatnie i wypatrując hobbitów, ostrożnie wchodzimy do środka. W przytulnym domku czeka na nas jednak nowoczesność – elektronika, sauna i jacuzzi. Przygotowujemy kolację, żeby odwdzięczyć się za gościnę. Ja robię sałatkę z owocami morza, Nicklas grzybowe risotto.
– Boże, jak dobrze usiadłaś! Inaczej dziewczyny byłyby po jednej, a mężczyźni po drugiej stronie, to by było straszne! – cieszy się ciocia Karen.
Nieświadomie dopełniłam aktu szwedzkiej etykiety, być może ostatni raz tego wieczora. Dzieci Karen są bardzo ciekawe mojego pochodzenia, jej mąż chwali się, że w czwartej części jest Rosjaninem.
– A ja kim jestem? – pyta mamę dziewięcioletni Fredrik. Karen odpowiada długą wyliczanką, w której rozróżniam Włochy, Hiszpanię, Francję, Holandię, Norwegię i oczywiście Szwecję. Piękne zachodnie geny. Nicklas posiada podwójne obywatelstwo, Szwedem jest więc oficjalnie.
– Nie rozumiem Finów, którzy na co dzień rozmawiają po szwedzku, a szwedzki ze Szwecji jest im obcy. Ja od dzieciństwa mówiłem w obu dialektach, nawet bardziej w „szwedzkim szwedzkim”, bo moja mama jest stąd. Nie wiem, jak można go nie rozumieć – śmieje się.
Pytam więc, kiedy idziemy już w stronę pubu, czy czuje się tu jak w domu.
– Nie, no co ty. Ja jestem z Finlandii, z Turku. Tam się urodziłem.
Przypominam mu, że urodził się w Helsinkach.
– To nieważne. I Sztokholm też nie jest jakiś ważny. Fajnie, że mogę odwiedzić rodzinę. Uwielbiam tu być. Kocham moich kuzynów, kocham grać z nimi w gry komputerowe. Ale to jest też trochę dziwne, że jesteśmy rodziną, a pochodzimy z innych krajów. Oni zresztą chyba nie do końca to rozumieją. Im się wydaje, że jak ich tutaj odwiedzam w Sztokholmie, to też jestem u siebie w domu.
Pytam, czy jego mama w Turku jest „u siebie w domu”.
– Nie, na pewno nie. Może trochę tak, bo ma nas. Ale nie. Ona jest ze Szwecji. Jasne, mieszka w Finlandii przez większość życia. Zakochała się w Finie. Ale gdyby nie to, na pewno nie wyprowadziłaby się ze Szwecji. Jest Szwedką, nie jest szwedzkojęzyczną Finką. A ja jestem i szwedzkojęzycznym Finem, i Szwedem. Ale raczej bardziej Finem niż Szwedem.
Östen Wahlbeck w książce Inflyttad från Sverige [Imigranci ze Szwecji] zadaje pytanie, czy Szwed, który przeprowadza się do Finlandii, staje się szwedzkojęzycznym Finem. I dochodzi do wniosku, że szwedzkojęzyczny Fin nie może pochodzić ze Szwecji. To człowiek przywiązany do obu miejsc i wiecznie między nimi rozdarty, jednocześnie członek mniejszości i elity. Elity, bo mimo prześladowań i wyzwisk stereotypy dotyczące szwedzkojęzycznych Finów są raczej pozytywne. Mniejszości, bo mimo wspierającego ich prawa wciąż często nie mogą dogadać się po szwedzku z administracją czy nawet sprzedawcami w mieście.
Nie znać fińskiego w Vaasie to niedogodność. W Turku to już odwaga. Nicklas poprawił swój fiński do poziomu komunikatywnego głównie dzięki fińskiej dziewczynie, z którą spotykał się przez rok. Do nauki podarowała mu książeczki dla dzieci. Ulubieńcy dzieci Tatu i Patu, komiksy Fingerpori, a na wyższym poziomie oczywiście Kaczor Donald.
Pytam go, czy nie było mu trudno, kiedy w wieku dwudziestu lat wciąż nie potrafił dogadać się w banku. Siedzimy na ławce na cmentarzu, niedaleko pubu, w którym ma się odbyć koncert. Jest kwiecień, zimno, ale powietrze jest suche i jest nam przyjemnie. W Finlandii w tym samym czasie czekają na nas wilgoć, przenikliwy wiatr i okazjonalne ściany deszczu ze śniegiem. Piętnaście stopni na minusie w Sztokholmie to jak zero w Turku.
– Żadnych problemów nie miałem, znam przecież angielski. Wiadomo, że jak ktoś przyszedł wymienić rury, to było gorzej. Ale zawsze staram się zamawiać szwedzkojęzycznych hydraulików, jeżeli cieknie mi woda. Albo szwedzkojęzycznego elektryka, mamy tu takiego jednego Szweda, jest spoko. Chodziłem do szwedzkiej szkoły podstawowej, liceum, teraz do Åbo Akademi, pracuję ze Szwedami. Nie, no co ty, nie brakowało mi nigdy fińskiego.
Zaraz zacznie się koncert i na żywo będziemy mogli pośmiać się razem ze Szwedami z Finów i ich strachu o to, żeby nie być „zbyt pedalskimi”. Pytam Nicklasa, czy nie czuje, że mógł przegapić pewne możliwości, nie znając fińskiego. Że mógł się spotykać z ciekawymi osobami, skorzystać z kół zainteresowań albo wybrać pracę z większej puli.
– Nie, nie czuję, żeby tak było. Może są ludzie, z którymi nie mogę się dogadać, ale są inni, z którymi mogę, i niczego mi nie brakuje. Muszę wiedzieć, gdzie iść, jeśli chcę coś załatwić. Ale każdy tak ma, ty też wybierasz zawsze ten sam salon fryzjerski, a nawet spożywczak. A że czasami ten podział biegnie według linii językowej? Mamy tu taki mały apartheid!
Znowu się udało
1 maja. Powietrze pachnie świeżą trawą i wilgotnym mchem. O wczorajszej paradzie świadczą tylko zagubione gdzieniegdzie kawałki konfetti. Studenci leżą w parku w mniejszych i większych grupkach. Ci bardziej tradycyjni