Kocie chrzciny. Małgorzata Sidz
W drodze powrotnej Jessica włącza na komórce Finlandię. Utwór został skomponowany w 1899 roku przez Jeana Sibeliusa jako akompaniament do historii Finlandii i w odpowiedzi na rozszerzającą się cenzurę Imperium Rosyjskiego. Do dzisiaj jest chyba najlepiej kojarzonym fińskim utworem. Zaraz obok Sandstorm oczywiście.
– I to powinien być nasz hymn, a nie Maamme. W tym jest prawdziwa fińska dusza.
Tego wieczoru Jessica pierwszy raz bierze się do czytania Żołnierza nieznanego.
Szwedzki Zamek Fiński
Suomenlinna to po fińsku Zamek Fiński, a po szwedzku Sveaborg, czyli Zamek Szwedzki. Morską fortecę zaczęli budować w XVIII wieku Szwedzi jako odpowiedź na założenie Petersburga przez Imperium Rosyjskie. Nazwę zmieniono po uzyskaniu niepodległości w 1917 roku. Suomenlinna leży na ośmiu wyspach, które przed zabudowaniem były nagie, całkowicie niezalesione i wietrzne. Dzisiaj to idealne miejsce na sobotnią wycieczkę, romantyczną randkę, a nawet ślub.
Wyprawa na Suomenlinnę to raczej podróż w przeszłość niż wyjście do muzeum. Szczególnie latem wyspy odwiedza wielu turystów, a mimo to można się tutaj poczuć samotnie. Prom z Helsinek zawozi mnie tam z Iiną w piętnaście minut. Znajdujemy się blisko miasta, ale jest cicho i spokojnie. Otulone mchem mury towarzyszą nam niemo przez większość niespiesznego spaceru po wyspie. W najszerszym miejscu tworzą kształt z lotu ptaka przypominający połowę gwiazdki zerwanej z choinki. Skała, z której są wykonane, ociosana jest w grube, nierównomierne bloki. Zielone wyspy połączone są wybrukowanymi drobnym kamieniem mostami.
Za drogą i dziewiętnastowiecznymi drewnianymi budynkami rozciągają się długie zielone pola zapraszające na piknik. Krajobraz wydaje się jeszcze bardziej rozległy dzięki wyjątkowo rzadko rozsianym drzewom. Więcej jest tutaj niskich, ciemnozielonych, bezowocowych krzaczków. Nagą wyspę aż do późnego wieczoru doskonale oświetla słońce. W sielankowej atmosferze historia przypomina o sobie widokiem armat, piwnic do przechowywania prochu strzelniczego i stoczni morskiej.
Zielone pola pofałdowane są niczym fale morskie rozbijające się o brzegi wyspy. Wyglądają prawie sztucznie w swojej perfekcyjnej obłości, niczym usypane kurhany. Dołączamy z Iiną do pijących na polach studentów. To tutaj, pośród wojennych murów i dziewiętnastowiecznej architektury, jest najlepsze miejsce na świętowanie zdanych egzaminów. Kiedy siedzimy na kocyku z nowymi przyjaciółmi, słuchamy rapu i pijemy rozgrzane przez popołudnie karhu, Iina zauważa moje zmieszane spojrzenie.
– Oj, ktoś się chyba za dużo napił. – Odwraca się i razem ze mną obserwuje wymiotującego ze szczytu pagórka studenta w fioletowym kombinezonie. Letnie słońce bezlitośnie eksponuje wszystko to, co powinno oblec się mrokiem nocy.
Naszą uwagę odwracają gęsi, które właśnie doczłapały do kocyka i kradną chleb. Dzielimy się z nimi, w zamian oczekując chwili czułości.
– Nie powinno się karmić ptaków chlebem – stwierdza Iina kategorycznie.
Dostała się na studia medyczne w Turku, pochodzi spod Helsinek. Ma rzadkie, typowo fińskie włosy, które farbuje na czarno, i małe stopy, które wyglądają komicznie przy jej wzroście. Nosi ze sobą wszędzie książkę kolorowankę do anatomii.
– To jest podejście Finów do historii – tłumaczy mi Iina. – Obserwować, być w środku, ale bawić się nią. Co mamy tutaj robić, oglądać te armaty? Iść do muzeum? Lepiej zróbmy piknik, poleżmy, poobserwujmy niebo. Oddamy tak lepszy hołd żołnierzom niż w tym muzeum. Oni też by woleli pić karhu, niż składać jakieś hołdy.
Leśni ludzie
Zapach grillowanego łososia nie daje mi spokoju. Wyczuwam w nim delikatnie uwędzone mięso, drewno i żywy ogień. Na kartce przybitej nożem do drewnianej beczki wypisany jest po rosyjsku cennik. Z tego, co rozumiem, poza rybą zjeść tu możemy wieprzowinę i drób. Przebrane w średniowieczne stroje Finki przewracają szaszłyki z warzywami i kurczakiem. Na rożnie, po drugiej stronie stoiska, kręci się ciemnoczerwona, zwęglona świnia owinięta folią aluminiową. Za piętnaście euro można dostać na plastikowym talerzyku odkrojony kawałek z pieczonymi ziemniakami.
Targ Średniowieczny w Turku to coroczna podróż w przeszłość. Nie kupimy tutaj „pamiątek z epoki”, ale własnoręcznie wyrabiane tradycyjnymi technikami wysokiej jakości nowe produkty. Przechodząc obok stoisk w parku w centrum miasta, możemy obserwować przy pracy kowala, garbarza, prządki i stolarzy. Kupimy tu świeżo wystrugany łuk, skóry reniferów, poroża baranów, a nawet harfę. Sprzedawcy ubrani są jak średniowieczni fińscy chłopi i rycerze. Stoiska to tak naprawdę nie stoiska, tylko namioty wyściełane skórami, obozowiska zgromadzone wokół głębokiego kotła z tajemniczą zupą albo magazyny broni niczym w trójwymiarowej grze RPG. Nad nami miesza się dym ze stu różnych kotłów. Ptaki śpiewają z poruszenia, nie do końca rozumiejąc, co sprowadza takie tłumy do ich parku. Parę razy w ciągu dnia odbywa się przedstawienie. Ja i Johan obserwujemy, jak pop w wysokiej, czerwonej czapce przyjeżdża w orszaku i tłumy mieszczan padają na kolana, aby oddać mu cześć. Potem chłopi zapraszają nas na śpiewy i tańce pomiędzy miejskimi zabudowaniami. Stare budynki Turku doskonale tworzą średniowieczną atmosferę. Tańczymy w kółko, klaszczemy, zbliżamy się i oddalamy, rozdzielamy na półkola i wracamy. I bez znajomości fińskiego można się odnaleźć w tej zabawie. Młodsze dzieci w tym czasie kręcą się na karuzeli w wiklinowych koszykach, a starsze biorą udział w konkursie strzelania z procy.
Wielu Finów poważnie traktuje świętowanie czterech dni targu. Ci mniej pomysłowi zaplatają włosy w warkocze i hodują brody. Ci najbardziej kreatywni miesiącami tworzą wyszukane stroje, do których co roku dodają nowe elementy. Finowie uwielbiają przebieranki. Fanów cosplayu przebranych za kotki, postaci z mangi czy Muminki spotkać można nawet na targach książki czy czterodniowym święcie śledzia.
Na targi trafiają także turyści po obowiązkowym zaliczeniu Turun Linna, czyli zamku w Turku. Kupują metalową biżuterię albo drewniane pierścionki z symbolami runicznymi i jedzą zalane czerwonym lukrem jabłka na patyku. Rosjanie przyjeżdżają na większe zakupy. Można ich rozpoznać po drogich dresach i dużych torbach sportowych, w które upychają zwierzęce futra.
Kiedy Johan znajduje dla siebie tradycyjny nóż z drewnianym lakierowanym trzonkiem i pokrowcem z reniferowej skóry, idziemy do pubu. Pub to najciekawsze miejsce na targu. Otoczony ławami zbudowanymi z pieńków, na których rozłożono zwierzęce skóry, gromadzi wyłącznie doświadczonych wędrowców odpoczywających w drodze. Są tutaj prawdziwi wikingowie z brodami zaplecionymi w długie warkoczyki, mający srogie spojrzenia i kochający trunki. Piana wylewa się z glinianych kufli, kiedy uderzają nimi o siebie, krzycząc: „Kippis!”, czyli „na zdrowie”. Niektórzy noszą białe lniane szaty w stylu Jezusa. Inni mają na sobie całą zbroję, łącznie z kolczugą.
Karczmarki udają, że nie zauważają naszych współczesnych ubrań i zwracają się do nas poetyckim dialektem. Nalewają prosto z wielkiego metalowego kotła porcję czegoś, co być może zawiera alkohol, na pewno zawiera jednak smołę. Napoje są drogie i niezbyt smaczne, ale autentyczne i uwarzone z darów fińskich lasów. Atmosfera średniowiecznego pubu i gryzący w oczy dym z kominka ogrzewającego nas w chłodny letni wieczór są za darmo.
Styl i ubiór średniowiecznych wikingów dookoła przypomina mi członków zespołu Korpiklaani. Grupa ta od lat tworzy muzykę, która miesza metal i folk w całkowicie oryginalny, fiński sposób. Melodie często zapożyczają ze skocznej polki, a do ciężkich utworów dołączają wesoły akordeon. Najciekawsze są ich teksty, w których od lat są wierni fińskiej estetyce. Najwięcej śpiewają o naturze, polowaniach, mitologii i o najważniejszym z fińskich zajęć, czyli piciu. Nazwa zespołu to po polsku Leśny Klan. Kiedy dzielę się z Johanem moim spostrzeżeniem, uśmiecha