Outsider. Stephen King
Copyright © 2018 by Stephen King
All rights reserved
Projekt okładki i ilustracja na okładce
© 2019 Home Box Office, Inc. All Rights Reserved.
HBO® is a service mark of Home Box Office, Inc.
Redaktor serii
Joanna Maciuk
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Katarzyna Kusojć, Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8123-905-1
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
Randowi i Judy Holstonom
Myśl nadaje światu pozory ładu tylko w oczach człowieka na tyle słabego, że daje się tym pozorom zwieść.
Colin Wilson
Kraina ślepców
ARESZTOWANIE
14 lipca
1
Samochód był nieoznakowany, ot, nijaki kilkuletni, amerykański sedan, ale zdradzały go czarne opony i trzyosobowa załoga. Z przodu dwóch w niebieskich mundurach, z tyłu wielki jak dom facet w marynarce. Dwaj czarni chłopcy stojący na chodniku − jeden z nogą opartą na porysowanej pomarańczowej deskorolce, drugi z limonkową deską pod pachą − patrzyli, jak wóz skręca na parking parku Rekreacji imienia Estelle Bargi, po czym spojrzeli na siebie.
– Gliny – orzekł jeden.
– Co ty powiesz – odparł drugi.
Nie mówiąc ani słowa więcej, odjechali na deskorolkach. Zasada była prosta: kiedy zjawiają się gliny, pora wiać. Życie czarnych się liczy, wpoili im rodzice, ale niekoniecznie dla policji. Na stadionie bejsbolowym publiczność zaczęła wiwatować i rytmicznie klaskać – trwała ostatnia, dziewiąta runda. Flint City Golden Dragons, przegrywający jednym punktem, byli stroną atakującą.
Chłopcy nie obejrzeli się za siebie.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
2
Zeznanie Jonathana Ritza (10 lipca, 21:30, przesłuchujący detektyw Ralph Anderson)
Detektyw Anderson: Wiem, że jest pan zdenerwowany, panie Ritz, to zrozumiałe, ale muszę wiedzieć, co dokładnie widział pan dzisiejszego wieczoru.
Ritz: Nigdy tego nie zapomnę. Nigdy. Chyba potrzeba mi procha. Valium czy czegoś. Nigdy nie brałem, ale teraz byłoby jak znalazł. Do tej pory mam serce w gardle. Trzeba uprzedzić waszych techników, że jeśli znajdą na miejscu rzygi, a pewnie znajdą, to te rzygi są moje. I wcale się tego nie wstydzę. Każdy puściłby pawia, gdyby coś takiego zobaczył.
Detektyw Anderson: Jestem pewien, że po naszej rozmowie lekarz przepisze panu coś na uspokojenie. Chyba mogę to załatwić, na razie jednak chcę, żeby myślał pan trzeźwo. Rozumie to pan, prawda?
Ritz: Tak. Oczywiście.
Detektyw Anderson: Proszę po prostu powiedzieć, co pan widział, i na dzisiaj skończymy. Może pan to dla mnie zrobić?
Ritz: Dobrze. Koło szóstej wyszedłem z Dave’em na spacer. Dave to nasz beagle. O piątej dostaje kolację. Ja i żona jemy o wpół do szóstej. O szóstej Dave jest gotów załatwić, co ma do załatwienia – to znaczy grubsze i drobniejsze sprawy, rozumie pan. Ja go wyprowadzam, a Sandy, moja żona, zmywa naczynia. To sprawiedliwy podział obowiązków. Sprawiedliwy podział obowiązków jest bardzo ważny w małżeństwie, zwłaszcza jak już dzieci dorosną, oboje tak uważamy. Oj, za bardzo się rozgadałem, prawda?
Detektyw Anderson: To nic, panie Ritz. Niech pan mówi po swojemu.
Ritz: Och, proszę mi mówić Jon. Nie znoszę, kiedy ludzie nazywają mnie panem Ritzem. Jakbym był krakersem. Tak na mnie wołali w szkole. Krakers Ritz.
Detektyw Anderson: Mhm. A więc był pan z psem na spacerze…
Ritz: Zgadza się. I kiedy złapał mocny trop – zapach śmierci, jak się domyślam – musiałem trzymać smycz obiema rękami, choć Dave to mała psina. Wyrywał się do tego, co poczuł. Wtedy…
Detektyw Anderson: Chwileczkę, cofnijmy się. Wyszedł pan ze swojego domu na Mulberry Avenue 249 o godzinie szóstej…
Ritz: Może trochę wcześniej. Poszliśmy z Dave’em w dół wzgórza, do Gerald’s, to te delikatesy na rogu, w których sprzedają różne specjały, potem na Barnum Street i stamtąd do Figgis Park. Dzieciaki nazywają go Fagas Park. Myślą, że dorośli nie wiedzą, że nie słuchamy, co mówią, ale my słuchamy, pewnie, że tak. Przynajmniej niektórzy z nas.
Detektyw Anderson: Czy co wieczór chodzicie tą samą trasą?
Ritz: Och, czasem trochę ją zmieniamy, żeby nam się nie znudziło, ale przed powrotem do domu prawie zawsze zahaczamy o park, bo tam Dave ma dużo rzeczy do obwąchania. Koło parku jest parking, o tej porze zazwyczaj pusty, chyba że dzieciaki ze szkoły średniej akurat grają w tenisa. Dzisiaj ich nie było, bo korty są ziemne, a wcześniej padało. Na parkingu stał tylko biały van.
Detektyw Anderson: Dostawczy?
Ritz: Zgadza się. Z tyłu żadnych okien, tylko podwójne drzwi. Taki, w jakich małe firmy przewożą towar. Możliwe, że econoline, ale głowy bym nie dał.
Detektyw Anderson: Czy była na nim wypisana nazwa firmy? Na przykład Klimatyzacja Sam’s albo Okna Bob’s? Coś w tym rodzaju?
Ritz: Nie, nie. Zupełnie nic. Był brudny, tyle mogę panu powiedzieć. Dawno niemyty. Opony były uwalane błotem, pewnie jechał w deszczu. Dave obwąchał koła i poszliśmy jedną ze żwirowych ścieżek przez park. Kilkaset metrów dalej Dave zaczął szczekać i wbiegł w krzaki po prawej stronie. To wtedy złowił ten zapach. Mało mi smyczy nie wyrwał. Ciągnąłem go do siebie, ale nie chciał przyjść, przewrócił się tylko na bok, drapał ziemię łapami i dalej szczekał. Przykróciłem więc smycz – jest automatyczna, to duże ułatwienie – i poszedłem za nim. Nie jest już szczeniakiem, więc wiewiórki niezbyt go interesują, ale pomyślałem, że może wyczuł szopa. Po kilku krokach zamierzałem zmusić go do powrotu na ścieżkę − czy tego chce, czy nie, psu trzeba pokazać, kto rządzi − tyle że właśnie wtedy zauważyłem pierwsze krople krwi. Były na liściu brzozy, mniej więcej na wysokości mojej piersi, czyli pewnie z półtora metra nad ziemią. Kawałek dalej była następna kropla, też na liściu, a potem cała plama na krzakach. Jeszcze czerwona i mokra. Dave obwąchał ją, ale ciągnął mnie dalej. I proszę posłuchać, zanim zapomnę: mniej więcej wtedy usłyszałem za sobą dźwięk zapalanego silnika. Może nie zwróciłbym na to uwagi, tyle że był dość głośny, jakby tłumik nawalił. To było takie dudnienie, rozumie pan?
Detektyw Anderson: Uhm, rozumiem.
Ritz: Nie mogę przysiąc, że to był ten biały van, a potem wracałem inną trasą, więc nie wiem, czy rzeczywiście odjechał, ale idę o zakład, że tak. Wie pan, co to znaczy?
Detektyw Anderson: Powiedz mi, co to według ciebie znaczy, Jon.
Ritz: Że być może mnie obserwował. Morderca. Stał wśród drzew i na mnie patrzył. Skóra cierpnie, kiedy o tym myślę. Teraz, bo wtedy to byłem skupiony głównie na krwi. I na tym, żeby Dave nie wyrwał mi ręki ze stawu. Zaczynałem się bać, przyznaję bez wstydu. Żaden ze mnie kawał chłopa i choć staram się trzymać formę, mam sześć krzyżyków na karku. Nawet jako dwudziestolatek nie byłem skory do bitki. Ale musiałem to sprawdzić. A nuż ktoś był ranny.
Detektyw Anderson: To ci się chwali. Która mniej więcej była godzina, kiedy zobaczyłeś ślady krwi?
Ritz: Nie spojrzałem na zegarek, ale gdzieś tak dwadzieścia po szóstej. Może dwadzieścia pięć. Pozwoliłem, żeby Dave mnie prowadził, trzymałem go blisko, tak żebym mógł się