Outsider. Stephen King
Trevor tylko patrzył z konsternacją, jak śmignęła obok niego. Sędzia wywołał pierwszy strike. Tłum jęknął przeciągle.
Gavin Frick, asystent Terry’ego, chodził w tę i z powrotem przed ławką rezerwowych z notatnikiem trenera zwiniętym w dłoni (ile razy Terry prosił go, żeby tak nie robił?). Jego koszulka Golden Dragons w rozmiarze XXL opinała brzuch w rozmiarze co najmniej XXXL.
– Mam nadzieję, że wpuszczenie Trevora nie okaże się błędem, Ter – powiedział. Pot ściekał mu po policzkach. – Wygląda na śmiertelnie przerażonego i chyba nawet rakietą tenisową nie odbiłby zagrywki tego chłopaka.
– Zobaczymy – odparł Terry. – Mam dobre przeczucie. – Nieprawda. Nie miał.
Miotacz Bearsów wziął zamach i znów rzucił z całej siły, ale tym razem piłka wylądowała na ziemi przed pozycją pałkarza. Kiedy Baibir Patel, zawodnik Dragonsów na trzeciej bazie, zrobił kilka małych kroków w stronę bazy domowej, widzowie zerwali się na nogi. Z jękiem zawodu usiedli z powrotem, gdy piłka odbiła się i wpadła prosto w rękawicę łapacza. Łapacz Bearsów odwrócił się w stronę trzeciej bazy. Chociaż twarz miał schowaną pod maską, Terry wyczytał z niej ostrzeżenie: Spróbuj szczęścia, koleś. Baibir nie podjął wyzwania.
Następny rzut poszedł obok bazy, ale Trevor i tak próbował odbić piłkę.
– Wyautuj go, Fritz! – wysoko na trybunach krzyknął jakiś mordowyjec, prawie na pewno ojciec miotacza, bo chłopak odwrócił głowę w tamtym kierunku. – Wyaaaautuj goooo!
Kij Trevora nie drgnął przy następnym rzucie, po którym piłka przeleciała blisko bazy – w zasadzie za blisko, by ocenić, czy rzut był prawidłowy, ale sędzia orzekł, że nie, i tym razem to kibice Bearsów wydali z siebie jęk zawodu. Ktoś zasugerował, że sędzia powinien sobie sprawić mocniejsze okulary. Inny kibic wspomniał coś o psie przewodniku.
Dwa strike’i, dwa nieprawidłowe rzuty; Terry miał silne przeczucie, że następna zagrywka rozstrzygnie, czy ten sezon będzie dla Dragonsów udany. Albo zagrają z Panthersami o mistrzostwo ligi miejskiej i wezmą udział w rozgrywkach krajowych – transmitowanych w telewizji – albo wrócą do domu i spotkają się jeszcze tylko raz, na grillu w ogródku Maitlandów, tradycyjnie organizowanym na koniec sezonu.
Odwrócił się, żeby spojrzeć na Marcy i dziewczynki. Siedziały tam gdzie zwykle, na krzesłach ogrodowych za osłoną bazy domowej − żona w środku, córki po bokach, jak dwie śliczne podpórki do książki. Wszystkie trzy pokazały, że trzymają kciuki. Terry puścił do nich oko, uśmiechnął się i też podniósł oba kciuki, choć nadal czuł się nieswojo. Nie tylko z powodu meczu. Czuł się tak od pewnego czasu. Jakby coś z nim było nie całkiem w porządku.
Uśmiech, którym odpowiedziała Marcy, przygasł, ustępując miejsca zdziwionej, zasępionej minie. Popatrzyła w lewo i wskazała coś palcem. Terry odwrócił się i zobaczył dwóch policjantów; szli równym krokiem wzdłuż linii łączącej trzecią bazę z bazą domową. Minęli Barry’ego Houlihana, członka sztabu szkoleniowego.
– Przerwa, przerwa! – ryknął sędzia, powstrzymując miotacza Bearsów, który już brał zamach przed kolejnym rzutem.
Trevor Michaels zszedł ze stanowiska pałkarza − Terry miał wrażenie, że ulżyło mu z tego powodu. Publiczność zamilkła, wszyscy patrzyli na dwóch policjantów. Jeden wsunął rękę za plecy. Drugi trzymał dłoń na rękojeści broni służbowej schowanej w zapiętej kaburze.
– Zejść z boiska! – krzyczał sędzia. – Zejść z boiska!
Troy Ramage i Tom Yates zignorowali go. Weszli do boksu Dragonsów – prowizorycznego, z długą ławką, trzema koszami ze sprzętem i wiadrem pełnym brudnych piłek treningowych – i skierowali się prosto do Terry’ego. Ramage wyjął zza pleców kajdanki. Po trybunach przeszedł szmer zdumienia zaprawionego szczyptą emocji: Uuuuu.
– Hej, panowie! – zawołał Gavin w biegu (omal nie przewrócił się o rzuconą na ziemię rękawicę pierwszobazowego Richiego Gallanta). – My tu gramy mecz!
Yates odepchnął go, kręcąc głową. Widownia milczała jak grób. Zawodnicy Bearsów, czekający w napięciu na zagranie pałkarza, rozluźnili się i tylko patrzyli, z rękawicami dyndającymi u dłoni. Łapacz potruchtał do miotacza i stanęli razem w połowie drogi między jego stanowiskiem a bazą domową.
Terry znał z widzenia policjanta trzymającego kajdanki; jesienią przychodził z bratem na niektóre mecze młodzieżowej drużyny futbolowej.
– Troy? Co to ma znaczyć? O co chodzi?
Ramage nie widział w twarzy tego człowieka nic oprócz szczerego zdumienia, ale służył w policji od lat dziewięćdziesiątych i wiedział, że ci najgorsi opanowali do perfekcji niewinną minę pytającą „Kto? Ja?”. A ten typ był najgorszym z najgorszych. Przypominając sobie instrukcje Andersona (i osobiście nie mając nic a nic przeciwko temu), podniósł głos, żeby usłyszeli go wszyscy widzowie, których, jak poda jutrzejsze wydanie gazety, było tysiąc pięćset osiemdziesięcioro ośmioro.
– Terensie Maitlandzie, aresztuję cię za zabójstwo Franka Petersona.
Kolejne „uuuuu” z trybun, tym razem głośniejsze, jak szum wzmagającego się wiatru.
Terry patrzył na Ramage’a spod zmarszczonych brwi. Rozumiał wypowiedziane przez niego słowa − to były proste angielskie słowa tworzące proste zdanie oznajmujące − wiedział, kim był Frankie Peterson i jaki spotkał go los, ale wymykało się mu znaczenie całości.
– Co? Żartujesz sobie? – zdołał tylko rzucić i właśnie wtedy fotograf z rubryki sportowej „Flint City Call” pstryknął mu zdjęcie, to, które nazajutrz trafiło na pierwszą stronę. Usta Terry’ego były na nim rozchylone, oczy szeroko otwarte, włosy sterczały spod bejsbolówki Golden Dragons. Wyglądał na człowieka niedołężnego i winnego jednocześnie.
– Co powiedziałeś?
– Ręce do przodu, proszę.
Terry spojrzał na Marcy i swoje córki; wciąż siedziały na krzesłach za drucianą siatką, patrzyły na niego z identycznymi, zaskoczonymi minami zastygłymi na twarzach. Przerażenie przyjdzie potem. Baibir Patel zszedł z trzeciej bazy i ruszył w stronę boksu drużyny, zdejmując kask, spod którego wyłoniły się spocone, splątane czarne włosy; Terry poznał, że chłopak zaczyna płakać.
– Wracaj na miejsce! – krzyknął do niego Gavin. – Mecz się nie skończył.
Baibir jednak tylko stał na aucie, patrzył na Terry’ego i ryczał. Terry spojrzał mu w oczy, pewien (prawie pewien), że to wszystko mu się śni, po czym, mocno pociągnięty za ręce przez Toma Yatesa, zatoczył się do przodu. Ramage zatrzasnął kajdanki. Prawdziwe, nie plastikowe, duże i ciężkie, błyszczące w późnym słońcu. Potem tym samym grzmiącym głosem oznajmił:
– Masz prawo zachować milczenie i odmówić odpowiedzi na pytania, ale jeśli zdecydujesz się mówić, wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie w sądzie. Masz prawo do obecności adwokata podczas przesłuchania, teraz i w przyszłości. Rozumiesz?
– Troy? – Terry ledwo słyszał własny głos. Miał wrażenie, że całe powietrze uszło mu z płuc. – Co to ma znaczyć, na litość boską?
Ramage puścił jego pytanie mimo uszu.
– Rozumiesz? – powtórzył.
Marcy podeszła do drucianej siatki, wczepiła się w nią palcami i potrząsnęła. Sarah i Grace płakały za jej plecami. Grace klęczała obok krzesła ogrodowego siostry; jej własne przewróciło się na ziemię.
– Co wy robicie? – krzyknęła Marcy. – Na miłość boską, co wy robicie? I dlaczego robicie to tutaj?
– Rozumiesz? – padło po raz