Outsider. Stephen King
Anderson: Postaram się uwinąć jak najszybciej, panie Scowcroft, ale sprawa jest poważna.
Scowcroft: Wiem. Pomogę na tyle, na ile będę mógł. Po prostu mam niewiele do powiedzenia i chcę jak najszybciej wrócić do domu. Chociaż nie wiem, jak mi się będzie spało. Nie byłem tu, na komisariacie, od zakrapianej imprezy, na którą poszedłem, jak miałem siedemnaście lat. Wtedy komendantem był Charlie Borton. Ojcowie wyciągnęli nas z kicia, ale dostałem szlaban na całe lato.
Detektyw Anderson: Cóż, jesteśmy wdzięczni, że dziś pan przyszedł. Proszę powiedzieć, gdzie pan był o siódmej wieczorem dziesiątego lipca?
Scowcroft: Jak już powiedziałem dziewczynie z dyżurki, byłem w pubie Shorty’s i widziałem tego białego vana i faceta, który trenuje młodzieżowe drużyny bejsbolu i futbolu na West Side. Nazwiska nie pamiętam, ale w gazecie na okrągło dają jego zdjęcia, bo w tym roku ma dobrą ekipę. Pisali, że mogą nawet zdobyć mistrzostwo. Moreland, tak się nazywa? Był cały we krwi.
Detektyw Anderson: Jak to się stało, że pan go zobaczył?
Scowcroft: Cóż, po robocie mam taką ustaloną rutynę, bo w domu nie czeka na mnie żona, a kucharz ze mnie żaden, rozumie pan. W poniedziałki i środy chodzę do Flint City Diner. W piątki do Bonanza Steakhouse. A we wtorki i czwartki wpadam do Shorty’s na żeberka i piwo. W ten wtorek przyszedłem do Shorty’s o… nie wiem, może piętnaście po szóstej. Chłopak wtedy dawno już nie żył, prawda?
Detektyw Anderson: Ale około siódmej był pan na tyłach, prawda? Za pubem Shorty’s.
Scowcroft: Tak, z Rileyem Franklinem. Przypadkiem się spotkaliśmy i zjedliśmy razem. Na tyłach jest miejsce, gdzie można zapalić. Idzie się w głąb korytarza, między ubikacjami, a potem tylnymi drzwiami na zewnątrz. Jest tam wiadro na popiół i w ogóle. Zjedliśmy więc, ja żeberka, on makaron z serem, zamówiliśmy deser i zanim go przynieśli, poszliśmy na fajkę. Kiedy tak staliśmy i gadaliśmy o tym i owym, przyjechał brudny biały van. Miał nowojorską rejestrację, to pamiętam. Zaparkował obok małego subaru kombi – chyba subaru – i wysiadł ten facet. Moreland czy jak go zwał.
Detektyw Anderson: Jak był ubrany?
Scowcroft: Hm. Nie jestem pewien, jakie miał spodnie. Chinosy? Riley może pamiętać. Ale koszula była biała. Zapamiętałem to, bo z przodu była na niej krew, dużo krwi. Spodnie były tylko trochę pochlapane. Miał też krew na twarzy. Pod nosem, dookoła ust, na brodzie. Makabra, kurczę. I wtedy Riley – chyba walnął parę browarów, zanim przyszedłem, ja tylko jednego – Riley mówi: „A przeciwnik jak wygląda, trenerze T?”.
Detektyw Anderson: Nazwał go trenerem T?
Scowcroft: Jasne. Trener się zaśmiał i powiedział: „Żadnego przeciwnika nie było. Coś mi pękło w nosie, to wszystko, i buchnęło jak z gejzera. Jest tu gdzieś przychodnia, w której przyjmują od ręki?”.
Detektyw Anderson: Uznał pan, że chodziło mu o przychodnię typu MedNOW lub Quick Care?
Scowcroft: No bo o co innego? Chciał, żeby lekarz zobaczył, czy nie trzeba mu tam czegoś kauteryzować. Auć, co? Powiedział, że raz już miał coś podobnego. Kazałem mu pojechać Burrfield przez jakieś półtora kilometra, na drugich światłach skręcić w lewo, a tam już zobaczy tablicę. Wie pan, ten billboard koło Coney Ford. Podaje, ile trzeba czekać na lekarza i w ogóle. Potem zapytał, czy może zostawić vana na tym małym parkingu za pubem, bo na tylnej ścianie budynku wisi tabliczka, że jest tylko dla pracowników. Ja powiedziałem: „To nie mój parking, ale jeśli wóz nie postoi za długo, pewnie nic się nie stanie”. Na co on mówi – i obu nam wydało się to dziwne, zwłaszcza w dzisiejszych czasach – że zostawi kluczyki w uchwycie na kubek na wypadek, gdyby vana trzeba było przestawić. Riley powiedział: „To pewny sposób na to, żeby go ukradli, trenerze T”. Ale on powtórzył, że niedługo wróci i że może do tego czasu ktoś będzie chciał ten wóz przestawić. Wie pan, co myślę? Że chciał, żeby ktoś go ukradł, może nawet ja lub Riley. Myśli pan, że to możliwe, detektywie?
Detektyw Anderson: Co się stało potem?
Scowcroft: Wsiadł do tego małego zielonego subaru i pojechał. Co też wydało mi się dziwne.
Detektyw Anderson: Co w tym było dziwnego?
Scowcroft: Zapytał, czy może na krótko zostawić swojego vana – jakby się bał, że go odholują czy coś – chociaż jego drugi samochód przez cały czas stał tam nietknięty. Nie dziwne?
Detektyw Anderson: Panie Scowcroft, położę przed panem sześć zdjęć sześciu różnych mężczyzn. Chcę, żeby wskazał pan człowieka, którego widział za Shorty’s. Wszyscy są do siebie podobni, więc proszę uważnie im się przyjrzeć. Może pan to dla mnie zrobić?
Scowcroft: Pewnie, ale nie muszę się uważnie przyglądać. Od razu widzę, że to ten. Moreland czy jak mu tam. Mogę już iść do domu?
9
W nieoznakowanym radiowozie nikt więcej się nie odezwał do chwili, kiedy wjechali na parking komisariatu i zatrzymali się na jednym z miejsc oznaczonych tabliczką „Tylko dla pojazdów służbowych”. Wtedy Ralph odwrócił się, żeby popatrzeć na byłego trenera jego syna. Bejsbolówka Dragonsów na głowie Terry’ego Maitlanda lekko się przekrzywiła, tak że wyglądał trochę jak raper; koszulka Dragonsów z jednej strony wyszła ze spodni; twarz ociekała potem. W tej chwili wszystko w nim sprawiało wrażenie, że jest winny jak jasna cholera. Może z wyjątkiem jego oczu, które śmiało napotkały spojrzenie Ralpha. Były szeroko otwarte, pełne wyrzutu.
Ralph miał pytanie, które nie mogło czekać.
– Dlaczego on, Terry? Dlaczego Frankie Peterson? Był w drużynie juniorów w tym roku? Wpadł ci w oko? Czy po prostu przypadkiem się napatoczył?
Terry otworzył usta, żeby ponownie zaprzeczyć, ale jaki to miało sens? Ralph i tak nie posłucha, przynajmniej jeszcze nie teraz. Ani Ralph, ani żaden z nich. Lepiej się wstrzymać. To trudne, ale w ostatecznym rozrachunku może oszczędzi wszystkim czasu.
– Powiedz – ciągnął Ralph cicho i swobodnie. – Przedtem chciałeś mówić, więc śmiało. Mów. Wytłumacz mi. Tu i teraz, zanim wysiądziemy.
– Wolę poczekać na adwokata – odparł Terry.
– Jeśli jesteś niewinny – odezwał się Yates – adwokat ci niepotrzebny. Rozwiej nasze podejrzenia, jeśli możesz. A wtedy jeszcze odwieziemy cię do domu.
Wciąż patrząc w oczy Ralpha Andersona, Terry mówił tak cicho, że ledwo było go słychać.
– To niedopuszczalne. Nawet nie sprawdziliście, gdzie byłem we wtorek, prawda? Nie spodziewałem się tego po tobie. – Przerwał, jakby się zamyślił, po czym dodał: − Ty draniu.
Ralph nie miał zamiaru powiedzieć Terry’emu, że rozmawiał o tym z Samuelsem, choć rozmowa nie trwała długo. Miasto jest małe. Woleli nie zadawać pytań, które mogłyby dotrzeć do Maitlanda.
– To był jeden z rzadkich przypadków, kiedy nie musieliśmy tego sprawdzać. – Ralph otworzył swoje drzwi. – Chodźmy. Spiszemy protokół z zatrzymania, pobierzemy odciski palców i zrobimy zdjęcia, zanim przyjedzie twój adwo…
– Terry! Terry!
Zamiast pójść za radą Ralpha, Marcy Maitland przyjechała swoją toyotą za radiowozem. Jamie Mattingly, sąsiadka, zaoferowała, że zabierze Sarah i Grace do swojego domu. Obie dziewczynki płakały. Jamie też.
– Terry, co oni robią? Co ja mam robić?
Na chwilę wyrwał się Yatesowi, który trzymał go za ramię.
– Zadzwoń do Howiego!
Nic więcej nie zdążył powiedzieć. Ramage otworzył drzwi z tabliczką „Wejście służbowe” i Yates wprowadził Terry’ego do środka, niezbyt delikatnie, naciskając