Wspomnienia w kolorze sepii. Anna J. Szepielak
nie wyjeżdżać ponownie z domu w poszukiwaniu pracy.
Nie brała takiej możliwości pod uwagę głównie dlatego, że czuła się niezwykle mocno związana ze swoją rodziną, na którą w ostatnich latach spadło sporo kłopotów. Poza tym dobrze znała pogarszającą się sytuację nauczycieli w szkołach. Uznała, że kolejna wyprowadzka nie ma sensu, bo nie zapewni jej życiowej stabilizacji. Na etat nie miała co liczyć bez znajomości, a kilkumiesięczne zastępstwa w jednej czy drugiej szkole przerabiała już na początku swojej kariery i nie miała ochoty znów się godzić na taką poniewierkę.
Do rodzinnego domu wróciła po rozstaniu z Tomkiem, gdy niemal w tym samym czasie straciła etat w liceum. Chociaż jak zwykle starała się przekonać cały świat wokół, że doskonale daje sobie z tym radę, nie należała do osób, które by się okłamywały. Wiedziała, ile ją to kosztuje, ale właściwie nie żałowała. Postanowiła zacisnąć zęby i wytrzymać, tak jak to robiła w dzieciństwie. Paradoksalnie ten niekorzystny zbieg okoliczności życiowych pozwolił jej spędzić z chorym ojcem ostatnie trudne miesiące jego życia i to było dla niej olbrzymią pociechą.
W jej naturze zawsze leżało działanie, nie czekała zatem biernie, aż praca do niej przyjdzie. Sama wzięła sprawy w swoje ręce i zdobyła dotację na założenie własnej firmy. Na początku jej pomysły świetnie się sprawdzały, ostatnio jednak pogłębiający się w Europie kryzys ekonomiczny dopadł także jej małe podwórko i to ją przygnębiało.
Gdy otworzyła rano koperty z rachunkami, które przyniósł listonosz, i przyjrzała się małym cyferkom pod słowami: „Do zapłaty”, poczuła, że nie wytrzyma w domu ani sekundy dłużej. Wskoczyła w buty do biegania, w przelocie przełknęła kawałek banana, złapała smycz i razem z psem wybiegła z domu w stronę lasu.
Równy oddech, wysiłek mięśni i widok mijanych podczas joggingu drzew były zazwyczaj jak medytacja – sprawiały, że wszelkie myśli odpływały daleko i napełniały ciało czystą radością istnienia. Jednak tego ranka mimo sprzyjających warunków nie udało się jej osiągnąć tego stanu. Natrętne myśli o Tomku i sklepie pani Marczewskiej ciągle wracały.
– A niech to jasny…! – zaklęła, gdy po raz kolejny potknęła się o wystający korzeń.
Zatrzymała się, sapiąc. Tofik, który jak zwykle biegał wzdłuż lasu z długim kijkiem w zębach, także stanął.
– Moment – mruknęła, jakby pies mógł ją zrozumieć. – Daj chwilę odpocząć. Coś nie mam dziś formy.
Otaczał ją szum lasu, osobliwy aromat suchej leśnej ściółki i zieleniąca się płaszczyzna niezżętych jeszcze pól, które tworzyły jakby ruchomą ścianę wzdłuż ścieżki, po prawej ręce Joanny. Dźwięczny urywany trel świstunki przeplatał się ze stukotem dzięcioła i odbijał po lesie łagodnym echem. Ostre, niemal białe słońce świeciło jej prosto w twarz. Wokół panował spokój.
Poprawiła czapeczkę i zsuwające się okulary słoneczne.
„Po co właściwie zawracam sobie głowę tym facetem? – pomyślała, zła na siebie. – Przecież już dawno o nim zapomniałam. Co mnie obchodzi jego urlop?… Przeprowadził się do Szwajcarii… To znacznie bliżej. Nie! Trzeba się zająć rachunkami, to jest teraz najważniejsze. Muszę coś wymyślić, bo z samych aerobików nie da się wyżyć. – Potarła dłonią spocone czoło. – Na koncie nie mam zbyt wiele oszczędności. A może by tak…?” – Wyprostowała się, zaskoczona niespodziewanym pomysłem.
W tej chwili zabrzęczał telefon przyczepiony do paska.
– Cześć, Marta. Coś się stało? – spytała.
– Nie, nic. Co miałoby się stać? – głos przyjaciółki zabrzmiał uspokajająco. – Odespałam już podróż i chętnie wpadłabym do ciebie na pogaduchy. Jesteś w domu?
– Nie bardzo. Teraz biegam, a potem muszę zajrzeć do Janeczki, żeby pomóc jej przy dzieciach. Ale może przyjdziesz po południu? Jestem ciekawa twoich wrażeń z urlopu, a przy okazji chciałam pogadać o tej agroturystyce, którą zajmuje się twój kuzyn, no wiesz, Piotrek.
– O agroturystyce? Dlaczego? – zdziwiła się Marta.
Joanna weszła między drzewa, żeby skryć się w cieniu w czasie rozmowy. Pies, który pozostał na ścieżce, zaszczekał zniecierpliwiony.
– Zaraz Tofik! Uspokój się! – krzyknęła do niego i wróciła do rozmowy. – Bo widzisz, tak pomyślałam, że może też wzięłabym się za agroturystykę. Co prawda, nie mam takich pałaców jak Piotr ani własnych jajek, mleka czy pasieki, ale wszyscy wokół przyjmują letników. Mój dom leży prawie pod lasem, okolica piękna, a ja mam przecież wielki strych z dodatkowym wejściem. Trzeba by tylko zrobić remont – opowiadała, zapalając się do pomysłu.
– Asiu, po co ci to? Masz kłopoty z firmą?
– Szkoda gadać. – Westchnęła, po czym się zreflektowała. – To znaczy jakoś idzie, ale dodatkowe pieniądze się przydadzą. Gdybym mogła pogadać z Piotrem i popytać o szczegóły, byłoby mi łatwiej podjąć decyzję. Prowadzi tyle interesów, zna się na tym.
– No – głos Marty wyrażał niezdecydowanie. – Właściwie to mi nawet na rękę. Poproszę go, żeby mi pomógł zabrać od ciebie te wszystkie eksponaty, bo ma duże auto dostawcze. Wtedy sobie pogadacie.
– Dzięki. – Joanna się ucieszyła. – A tak przy okazji: dobrze, że zabierasz już te swoje zabytki, bo ciągle im się coś u mnie przydarza – zaśmiała się. – Nie chcę być dłużej za nie odpowiedzialna.
– Jak to?
– A takie tam. – Machnęła ręką. – Przyjdziesz, to pogadamy. A jak tam mąż? Mam nadzieję, że coś drgnęło między wami na tym urlopie. Choć przykro mi będzie, kiedy znowu wyjedziesz.
– No… to nie jest rozmowa na telefon. – Marta się wykręciła. – Aha, nie zapomnij przygotować mi tych zdjęć do obrazu, bo już prawie koniec lipca, więc muszę się za to natychmiast zabrać. Mam jeszcze tę wystawę na głowie, a nie chciałabym cię zawieść.
– Zdjęcia już prawie skompletowałam, w tajemnicy przed rodziną. – Joanna była z siebie bardzo zadowolona. – A okazało się, że to nie takie łatwe. Musiałam przeszukać wszystkie albumy, żeby wybrać coś sensownego. Nie chcę, żeby mi potem jakiś wujek czy ciotka zarzucali, że źle wyglądają. Tylko się boję, że to w żaden sposób nie zmieści się na normalnym płótnie. Trochę dużo tych ludzi mi wyszło, a pominąć nikogo się nie da, bo obraza byłaby do końca życia.
– Rozmiar można zwiększyć – zaśmiała się Marta.
– No coś ty! Janka urwałaby mi głowę. Nie powiesi na ścianie czegoś o rozmiarach Panoramy Racławickiej.
– Nie przejmuj się. Mogę namalować portrety tylko tych ważniejszych osób, z perspektywy Kacperka oczywiście, czyli rodziców, dziadków i tak dalej. Naradzimy się, kiedy do ciebie przyjdę. Aha, Joasiu, w zasadzie to dzwonię, bo… chciałam ci powiedzieć coś ważnego.
– Co?
– Widzisz, lepiej, żebyś dowiedziała się ode mnie. – Marta wyraźnie spoważniała.
– No co?
– Podobno wczoraj na rynku widziano Tomka – wydusiła w końcu.
Joanna uniosła oczy do góry i pokręciła głową.
– Tak, wiem. Dzięki za ostrzeżenie, ale to nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Poplotkują w miasteczku przez parę dni, trudno. Nic nie poradzę. Przyjechał, wyjedzie i tyle.
– No tak, ale wiesz wszystko?
– Jakie „wszystko”? – Zmarszczyła brwi.
– Bo widzisz, on nie przyjechał