Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie. Marek Niedźwiecki
>
Wielka Litera
Radiota
według słownika języka polskiego
„radiotechnik obsługujący radiostację”.
Jednak w tej książce w znaczeniu innym,
bardziej ze sfery emocji i sposobu życia.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
ROZDZIAŁ 1
w którym zastanawiam się, po co mi ten cały wrzątek
Nie jestem sławny. To raczej popularność wynikająca z tego, co robię. Może też wiąże się ona z muzyką, którą lubię i którą dzielę się na antenie. Niby jestem osobą publiczną i rozpoznawalną, ale uciekam od tego, jak tylko mogę. Nigdy nie przypuszczałem, że stanę się kimś znanym. Myślałem, że będę cichym, spokojnym, schowanym w studiu radiowym redaktorem. Właśnie taki jestem naprawdę. Jestem ten chłopak z Szadku (w moich stronach mówi się „Szadku”, nie „Szadka”), co się ciągle rumienił. Niby tak. Ale ten „chłopak” właśnie skończył sześćdziesiąt lat. I już się tak nie rumieni.
Mój radiowy kolega Piotr Kaczkowski jest dowodem na to, że można uciec od całego zgiełku, zaszyć się w radiu, otoczyć wyłącznie muzyką. Ja nie miałem wyboru. Mój dawny szef, Andrzej Turski, wydał mi kiedyś polecenie służbowe, że mam iść do programu telewizyjnego – i zaczęto mnie rozpoznawać. Opowiem jeszcze o tym.
Popularność do niczego nie jest mi potrzebna. Wiem, jak fałszywie to brzmi w dzisiejszych czasach. Ale kiedy idę na bazarek opodal miejsca, w którym mieszkam w Warszawie, pani sprzedawczyni od razu mnie rozpoznaje i pyta o „Tonację Trójki”. Jestem zażenowany, bo stoi za mną kolejka ludzi, a ja słyszę: „panie Marku, dziękuję, że pan do mnie pomachał w »Tonacji«”.
Z drugiej strony muszę przytoczyć nieco odmienne zdarzenie. Całkiem niedawno, wracając ze Szklarskiej Poręby, wpadłem po drodze do mojego rodzinnego Szadku, do sklepu z wędlinami, żeby kupić kaszankę i kiełbasę, bo to takie moje smaki dzieciństwa. Wchodzę i napataczam się na prezesa Gminnej Spółdzielni, do której należy sklep. Poza nami nie ma klientów, tylko trzy panie ekspedientki. No więc on do nich z namaszczeniem: Dzień dobry paniom, nie jestem pewien, czy panie wiedzą, kto to jest ten pan? Na co jedna z pań ekspedientek: Taaak, no oczywiście! To przecież brat pana Wojtka, który zawsze u nas robi zakupy w sobotę…
Do popularności nigdy nie tęskniłem. Gdybym mógł cofnąć czas, to byłaby chyba jedna z niewielu rzeczy, którą bym zmienił – chciałbym zachować anonimowość. Dzisiaj każdy, kto chce, może mnie bezkarnie sekować w internecie. Cóż, przyszło mi żyć w takich czasach – nie da się ukryć; była komuna, był PRL, był stan wojenny, okropne i nieprzyjemne momenty, a teraz ludzie doszukują się w mojej przeszłości rzeczy, które się nie zdarzyły.
Przeciw popularności takiej, jak dzisiaj się ją promuje i sprzedaje, przemawia jeszcze jedna rzecz, której szczerze nienawidzę. Muszę przyznać, że dostaję szewskiej pasji, kiedy oglądam telewizję śniadaniową. To lansowanie i mielenie jałowych treści! Dla mnie to medialna patologia, polegająca często na wynoszeniu pod niebiosa ludzi bardzo przeciętnych. To jest właśnie ten świat celebrytów, do którego nigdy się nie zbliżę. Świat ludzi, którzy są sławni dlatego, że są sławni, a nie dlatego, że coś osiągnęli, coś stworzyli.
Na szczęście jestem normalniakiem. Nie mam problemów ze wścibskimi fotografami, nikt mnie nie śledzi, nikt nie robi mi zdjęć – bo ja po prostu nie bywam, nie ustawiam się na ściankach reklamowych podczas rautów. Irytuje mnie, kiedy w ramach autopromocji jakaś piosenkarka fotografuje się na grobach. Jest mi wtedy przykro. Właściwie to nawet mogę powiedzieć, że jestem wściekły. Moja wściekłość wynika z bezsilności. Nic mnie to nie powinno obchodzić, bo jeżeli ktoś chce w ten sposób zarabiać kasę, to jego decyzja. Ale jednak kłóci się to z tym, jak byłem wychowany. W moim świecie takich rzeczy po prostu się nie robi. Ale ok, niech ten dziwny świat będzie sobie gdzieś obok, z dala ode mnie. Telewizor włączam dla samego obrazu, bez dźwięku, po to, żeby zobaczyć, czy może zaczęła się wojna, albo czy park Yellowstone wyleciał w powietrze.
Rozmawiałem o tym ze Zbyszkiem Preisnerem i on powiedział: wiesz, ten Yellowstone to chyba niedługo wybuchnie. Ja mówię: dobra, niech wybucha. A on na to, że w takim razie chyba się przeniesie do Australii, żeby przetrwać jak najdłużej, bo jest szansa, że jak świat już będzie się rzeczywiście kończył, to Australia ostanie się najdłużej. Przecież to taki koniec świata. Chociaż jeśli zagłada miałaby przyjść z drugiej strony, to Australia polegnie pierwsza.
To zabrzmi jak ględzenie starego dziadygi, ale my sobie sami ten świat fundujemy. W jakimś okręgu w Chinach całkiem wyginęły pszczoły i lokalni rolnicy musieli sami zapylać gruszki, bo tam akurat jest dużo gruszek. Chodzili z miotełkami i zapylali. Ludzie! Przecież pszczoły robiły to za darmo i jeszcze nam dawały miód, a myśmy je zniszczyli. Nie będzie pszczół, nie będzie nas. Tak sobie czasami myślę, jak robię herbatę z miodem i z cytryną. Pamiętam czasy, kiedy miód kosztował siedem złotych, teraz taki sam słoik kupuję za czterdzieści pięć.
No to jeszcze sobie starczo ponarzekam. My wszystko wiemy – że trzeba ratować planetę, segregować odpady – tylko że tego nie robimy. U mnie w bloku obowiązuje segregacja odpadów i normalny zsyp na resztę śmieci. Segreguję, idę z małym wiaderkiem i wyrzucam. Wtedy widzę te wszystkie flaszki w kontenerach na papier albo wszystko razem wymieszane. Krótko mówiąc, są ludzie, którzy mają to wszystko gdzieś.
Ale wracajmy do właściwego obiektu badań, czyli do mnie.
Dziennikarz to za duże słowo – nigdy nie byłem dziennikarzem. Dziennikarstwem są ewentualnie moje rozmowy z artystami. Jednak na co dzień jestem po prostu prezenterem radiowym i nie mam się czego wstydzić – to fajna robota, fajny zawód. Tak naprawdę wszystkie moje puszczane na żywo audycje, są chwilowe – dzisiaj emisja i poszły!, nie ma, znikają w eterze. Nie widzę problemu w tym, że to słowa rzucane na wiatr. Natomiast mam kłopot z szybkością upływu czasu. Kiedyś Lionel Richie powiedział mi, że jego babcia skończyła sto lat i kupił jej w prezencie gazetę z dnia jej urodzin. Babcia powiedziała Lionelowi: wiesz, wnusiu, z czasem to się robi tak, że jedne urodziny masz we wtorek, a następne w czwartek. Tak to zaczyna szybko biec.
Wczoraj pojechałem do telewizji i myślę sobie: cholera, przecież dzień wcześniej tu byłem. A to już minął tydzień. Jak jeden dzień. Tak, z tym mam problem. Ale nie z tym, czy coś po mnie zostanie, czy nie. Są strony internetowe, na których fani zbierają audycje. Z moich audycji, tych nagrywanych na taśmę, przetrwały może ze trzy. Stoją w radiowej fonotece. Wywiady przetrwały – na stronie internetowej Trójki jest zakładka „Wywiady Marka Niedźwieckiego”, z Madonną, Lionelem Ritchiem, z Basią. To jest przeplatane muzyką – jak ktoś chce, to sobie tam wejdzie i zobaczy. Są też nasze wspólne z Wojtkiem Mannem audycje „Historia jednej piosenki” – to była raczej taka zabawa. Ja podchodziłem do tego – jak mi się wydaje – poważnie, a Wojtek ciągle mi mówił, że ja tych moich prezentowanych artystów po prostu zmyślam.
Czasem dostaję maila, w którym ktoś wyrzuca mi, że to moje radio jest już takie stare i tak nudzę, że może bym się zajął czymś innym. Nie umiem niczego innego. Zawsze wiedziałem, że będę pracował w radiu i nic poza radiem mi się nie przydarzyło. U mnie praca równa się życie, a życie równa się praca. Jestem radiotą.
No i w końcu zupełnie szczerze stawiam sobie pytanie: po cholerę mi ten wrzątek, to znaczy ta książka?
Moja pierwsza książka (która – tak jak i ta – miała być o Australii; nosiła tytuł Nie wierzę w życie pozaradiowe) miała fantastyczny odzew od czytelników. Ludzie identyfikują się z niektórymi rzeczami, które tam napisałem, mają podobne wspomnienia z minionych lat. Tym razem bałem się – i nadal trochę się boję – że ktoś mi powie: wszyscy piszą i pan też znów dał się namówić. Ale przy pierwszej książce padało wciąż pytanie, dlaczego tak mało i kiedy będzie