Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie. Marek Niedźwiecki
więc jakiś kawałek Lennona zaśpiewała, zdaje się, Helena Wondráčkowá.
Dziś może wydaje się to śmieszne, ale tak samo było z Elvisem Presleyem trzy lata wcześniej. Nie grało się oryginałów w Jedynce, bo to za drogo kosztowało. Pozwolenie na emisję piosenek, jak się wtedy mówiło, zachodnich miała Trójka, a Jedynka grała tylko muzykę demoludów, ewentualnie czasami włoskie i francuskie szlagiery. Demoludy były oczywiście za darmo. Francuskie i włoskie kosztowały pewnie tyle samo, co angielskie, ale język angielski był źle widziany w Jedynce.
Zrobiłem kiedyś dla „Studia Gama” cykl „Największe Przeboje Instrumentalne Lat Siedemdziesiątych”. Instrumentalne wolno było grać, bo nikt nic nie śpiewał po angielsku. Santana nagrał dużo pięknych przebojów instrumentalnych. A co zrobiłem przy Whole Lotta Love Led Zeppelin, ale w wykonaniu grupy CCS? Wstyd się przyznać. To kawałek instrumentalny, ale w pewnym momencie jednak pojawia się na moment wokal, więc po prostu go odcinałem. Wiem, że tego nie wolno robić, lecz to była jedyna okazja, żeby to ludziom zagrać.
Muzycznie najbliższe są mi właśnie lata siedemdziesiąte, oczywiście z uwagi na to, że po prostu dobrze te czasy pamiętam, to wszystko działo się „na żywo”, śledziło się muzyczne wydarzenia na gorąco. Można powiedzieć, że ta epoka działa się na moich uszach. Pamiętam wszystko: każdy utwór, każdą płytę, moment pojawienia się piosenki na liście, czy to w Radiu Luksemburg, czy na którejś amerykańskiej. Kiedy słyszę tytuł albo jakąś frazę, kilka nut, zapala mi się lampka w głowie i każdy utwór budzi jakieś skojarzenie. Na przykład myślę Mandy Barry’ego Manilowa i widzę siebie słuchającego listy Top 40 w Szadku. Rodzice za ścianą mają jakąś bibkę ze swoimi znajomymi. Nagle wychodzi taki jeden podchmielony gość i mówi do mnie: Co ty tu, chłopcze, robisz? Odpowiadam: Słucham sobie listy. A on: Jak to, tak późno w nocy? Bo to było już po dwudziestej drugiej – między dziesiątą a północą leciała lista American Top 40 i wtedy Barry Manilow był na pierwszym miejscu, to musiał być siedemdziesiąty trzeci albo siedemdziesiąty czwarty rok.
ROZDZIAŁ 4
w którym jestem dziwniejszy od innych dzieci z Szadku, bo słucham radia
Byli tacy w Szadku, którzy uważali mnie za dziwnego. Nie z powodu wyglądu, lecz zachowania. Jeśli chodzi o wygląd, to fryzurę musiałem mieć obowiązkowo „na jasia” – czyli włoski czesane do przodu i obcięte równo z tyłu, taka fryzura na garnek. Wolałbym być bardziej ekstrawagancki, czyli z przedziałkiem, ale przedziałek był dla starszych, nie dla takich dzieciaczków jak ja. Dlatego szło się na polecenie taty do pana Cajmera – fryzjera w Szadku – gdzie, siedząc na fotelu przed lustrem, przeżywałem traumy zupełnie jak u dentysty. Nienawidziłem „jasia” – w telewizji leciała wtedy bajka kukiełkowa Jacek i Agatka, bohaterowie mieli takie właśnie fryzury „na jasia” ze sznurkowych włosów. Noszenie fryzury „na jasia” sprawiało mi niemal fizyczny ból.
Nie bywałem w sklepach z ubraniami – mama wszystko kupowała sama. Moje pierwsze prawdziwe dżinsy to dopiero szkoła średnia. W podstawówce mogłem mieć polskie, pamiętnej marki Odra. Ale one się nie ścierały jak te prawdziwe. Pracowało się nad nimi cegłą – przecierało się dla efektu, ale prędzej można było zrobić w nich dziurę niż je zetrzeć.
Pierwsze dżinsy kupiłem sobie w Zduńskiej Woli w sklepie Pewexu – to były rifle i kosztowały siedem dolarów, siedemdziesiąt centów. Wranglery były o dolara droższe i to była znacząca różnica. Kupowało się więc te za siedem siedemdziesiąt. Potem kupowałem dżinsy podczas każdego wyjazdu za granicę, jakbym sobie wciąż kompensował ten brak dżinsów w podstawówce.
Mama robiła na drutach, więc my, całe rodzeństwo, chodziliśmy zawsze w takich samych, wydzierganych sweterkach. Może byliśmy nawet modni, bo wtedy się liczyło, że ktoś ma coś oryginalnego, a nie kupione w sklepie spod sztancy. Jednak trochę cierpiałem z tego powodu, bo wolałbym mieć sweter szetlandzki, a nie zawsze ten zrobiony przez mamę na drutach, brązowy, z wzorem w warkocze. Ale to mama decydowała. Może siostra jeszcze mogła coś wymóc, że chce na przykład taką czy inną sukienkę, ale ja nie. Postanowiłem więc, że będzie mi zupełnie wszystko jedno, że nie będę przywiązywał wagi do stroju. Mama robiła swetry, spodnie szył krawiec Glapiński w Szadku. Pan Glapiński szył mi też garnitury do komunii i na studniówkę.
To musiało być w 1968 roku – bo to wtedy stałem się zagorzałym fanem listy przebojów „Studia Rytm”. Uchodziłem za lekkiego dziwaka, ponieważ w sobotnie wieczory chłopaki z Szadku zbierali się podokazywać, a mnie od godziny osiemnastej nic nie było w stanie odciągnąć od radia. Dosłownie nic, nawet pogrzeb babci czy dziadka. Oczywiście byłem na samym pogrzebie, ale później, kiedy trwała już w domu stypa, włączałem sobie malutkie radio Danusia i starałem się udawać, że nie słucham żadnej listy. Ale jednak słuchałem, bo to było moje poważne uzależnienie.
W Szadku odbywały się także potańcówki – zwykle u któregoś z naszych kolegów w domu albo w szkole, w świetlicy. A w lesie organizowano majówki – przyjeżdżała straż pożarna, podjeżdżał traktor z przyczepą, na tej przyczepie stawał zespół – trąbka, gitara, perkusja – i ludzie tańczyli na polanie. My, dzieci, chodziliśmy na początek imprezy, czyli o godzinie osiemnastej lub dziewiętnastej. To była ludowa rozrywka, nie było wtedy nic innego, muzykanci byli najczęściej miejscowi (ludowy zespół Szadkowiacy istnieje do dziś). Potem wracało się do domu, a rodzice bawili się dalej. W domu od razu włączałem radio.
Dla mnie wtedy cała muzyka, cały świat się kończył na „Młodzieżowym Studiu Rytm” i na „Popołudniu z Młodością”. Przyjmowałem wszystko bezkrytycznie, byłem spragniony muzyki. Nieco później zacząłem słuchać Radia Luksemburg i nagle odkryłem, że jest na przykład ktoś taki jak David Bowie, którego się u nas w Polsce nie grało wcale. On był taki trochę dziwny, jedno oko takie, drugie siakie, nie było wiadomo, czy woli z facetem, czy z kobietą. Więc cierpiałem, bo mi się Bowie podobał – usłyszałem w Radiu Luksemburg piosenkę Starman i umarłem z wrażenia. Zapisywałem jego nazwisko „David Boyer”. Bo niby skąd miałem wiedzieć, jak się je pisze?
Mimo że żyłem muzyką, nie miałem nigdy pomysłu na to, by założyć własny zespół bigbitowy. Wtedy też inaczej tę muzykę odbierałem – mieszkałem na końcu świata i taki Paul McCartney czy David Bowie, który jest zaledwie siedem lat ode mnie starszy, byli dla mnie artystami z wielkim dorobkiem. O sobie myślałem, że jestem tak straszliwie od nich daleko – od tych herosów muzycznych. Inna planeta. W ogóle z góry zakładałem, że oni są ode mnie dużo starsi, a przecież często to byli prawie moi rówieśnicy. Artysta był dla mnie kimś, kto jest daleko, żyje w innym świecie, a ja jestem tylko takim sobie odbiorcą i wszystko co mogę, to oddać głos w liście przebojów. Artyści – inna rzeczywistość, za jakąś ścianą, za szybą, niemal bożkowie, ludzie niedostępni. Byli zjawiskami, głosami, w których brzmienie się wsłuchiwałem. Przecież wtedy nie widziałem nawet okładek ich płyt. Pierwsze zobaczyłem na własne oczy dopiero na studiach. Oczywiście oprócz tej jednej jedynej płyty Beatlesów należącej do mojego kolegi.
Potem zaczęli się pojawiać artyści, którzy byli młodsi ode mnie – to było dla mnie niesamowite odkrycie. Kiedyś Mick Jagger powiedział, że do tej pory wszyscy prezydenci Stanów Zjednoczonych byli od niego starsi, a teraz już wszyscy są młodsi. Rozumiem, co miał na myśli.
Radio było dla mnie w tamtej epoce jedynym źródłem informacji. Kaczor, czyli Piotr Kaczkowski, tłumacząc tekst piosenki, którą puszczał w Trójce, lub mówiąc, jacy muzycy grają na płycie – dawał mi bardzo ważne informacje. Nie mogłem przecież w trakcie