Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie. Marek Niedźwiecki
ze wsi, dojeżdżający codziennie do szkoły, kontra oni – arystokracja. Do tego ich arystokratycznego poziomu udało mi się doszlusować w ciągu czterech lat szkoły, bo dobrze się uczyłem, byłem w kółku recytatorskim, no i dlatego, że byłem wysoki. Kazałem im głosować na listę „Studia Rytm” i to też robiło pewne wrażenie. Potem ta elita licealna przyjeżdżała nawet do mnie do Szadku na balangi, gdzie niszczyliśmy niedrogie wina i wypijaliśmy kompoty mojej mamy.
Można powiedzieć, że moja rodzina w samym Szadku też należała do lokalnej elity – przede wszystkim z powodu profesji mojej mamy. Nauczyciel to był wtedy ktoś postawiony bardzo wysoko w hierarchii małych, wiejskich społeczności, dla nas trochę taki bóg, wyrocznia, idol – choć oczywiście tak się o tym nie mówiło. Ja na przykład byłem wpatrzony jak w obrazek w pana od matematyki, tak samo w panią Krysię od muzyki i w moją wychowawczynię, panią Irenę Pągowską. Nauczyciele w dużym stopniu organizowali nam czas. Szkoła była blisko nas – całe nasze życie kręciło się wokół szkoły. Z nauczycielami jeździliśmy na wycieczki po kraju, byliśmy też w Związku Radzieckim. To była bardzo poważna wyprawa za granicę. Pojechaliśmy z panem od rosyjskiego.
Wtedy w gazetach można było zamieścić swój adres, żeby korespondować z kimś z zagranicy. Ja swojego nie podałem, bo się wstydziłem – ale zrobiła to moja koleżanka, Janka, która nagle zaczęła dostawać listy z różnych krajów. Oczywiście „zaprzyjaźnionych”, czyli z tzw. bloku socjalistycznego. Byliśmy zazdrośni, że ona dostaje tyle listów. Miała ich tak dużo, że oddała mi parę adresów, z których sama nie chciała skorzystać. Zacząłem pisać po rosyjsku z rówieśnikami z NRD, Węgier, Czechosłowacji i przede wszystkim ze Związku Radzieckiego.
Już dość długo interesowałem się muzyką, ale jeszcze nie bawiłem się w układanie własnej listy. Dopiero mój nowy listowny kolega Lothar z NRD uświadomił mi taką możliwość. Zaczęło się od układania Top 15. Wysyłaliśmy sobie własne listy przebojów. Na pierwszym miejscu listy Lothara zawsze była grupa Ten Years After. Przez długi czas układałem Top 15, a potem przeszedłem na Top 30 i ta trzydziestka jest ze mną do dzisiaj.
Z Lotharem nie widziałem się nigdy. A do NRD, dokładnie do Drezna, pojechałem sam na wakacje w 1973 roku. Pojechałem w ciemno i na miejscu okazało się, że nie ma ani jednego wolnego miejsca w hotelu. Wtedy wyciągnąłem ze swoich zapisków adres dziewczyny z Drezna, z którą korespondowałem, i po prostu do niej pojechałem. Przespałem u niej jedną noc. Było sympatycznie. Następnego dnia miejsce w hotelu już się znalazło. Z tamtą dziewczyną rozmawiałem chyba po rosyjsku. W końcu wszystkich nas wtedy uczyli tego języka przymusowo w szkole. A może jednak po niemiecku? Z Lotharem na pewno pisałem listy w jego ojczystym języku; umiałem już wtedy cały list napisać po niemiecku. W tym korespondowaniu była chyba podświadoma chęć nauczenia się obcego języka. Wtedy albo się korespondowało, albo zbierało znaczki, albo kolekcjonowało hotelówki (takie firmowe naklejki hoteli na walizki, pisało się z prośbą i z całego świata przysyłali).
Potem była Beppie, Holenderka. Kontakt do niej zdobyłem dzięki audycji w Radiu Luksemburg International, w której podawano adresy osób chętnych do korespondowania. Spisałem wtedy jeden adres – chłopak nazywał się Ewan, mieszkał w Londynie. To świetnie, pomyślałem sobie, będę korespondował z Anglią i angielskie znaczki z królową będą przychodziły do mnie na kopertach. Napisałem do niego list, a on okazał się na tyle uczciwy, że odpisał: przepraszam, ale dostałem tyle listów, że nie jestem w stanie odpowiadać, nie będziemy korespondować. Natychmiast odpowiedziałem: wrzuć mi parę adresów tych, których odrzuciłeś, ja do nich napiszę. Wtedy dostałem adres owej Beppie z Holandii, jakiegoś chłopaka z Węgier i kogoś jeszcze. Napisałem do wszystkich. Tylko Beppie odpowiedziała. Napisała, że chętnie nawiąże korespondencję i tak zaczęła się nasza znajomość. Beppie zaprosiła mnie później do Holandii – to była moja pierwsza wyprawa na Zachód.
A Ewanowi z Londynu odpisałem, że bardzo mu dziękuję. Był dobrze wychowany i też odpowiedział, że dziękuje – i tak korespondowaliśmy ze sobą kilka lat. Jakiś czas później przeniósł się do Republiki Południowej Afryki, bo jego rodzice byli dyplomatami. Jeszcze później pojechał do Japonii. Ostatecznie osiadł w australijskim Melbourne, gdzie spotkałem go po wielu latach. Wrzuciłem ostatnio zdjęcie na swojego bloga – mój korespondencyjny kolega Ewan jako starszy już facet i jego żona, z pochodzenia Tajka. Trochę to niesamowite.
Potem mój adres też ukazał się w jakimś radzieckim piśmie i tak poznałem Olgę. Mieszkała w Omsku, wymieniliśmy się zdjęciami, była bardzo ładną dziewczyną. Przysłała mi sweter, a ja jej wysyłałem laleczki z Cepelii, ubrane w stroje krakowskie. Wtedy żeby wysłać paczkę do ZSRR – mówiło się o takiej przesyłce „pakiet” – trzeba było jechać aż do Łodzi, na pocztę główną, gdzie pocztowcy musieli zobaczyć na własne oczy, co ja wkładam do „pakietu”. Pakowanie odbywało się w trybie niemal komisyjnym i dopiero wtedy wysyłali paczkę. Z Szadku to była prawdziwa wyprawa, żeby wysłać list do Olgi w Omsku. Jechało się trzydzieści sześć kilometrów pekaesem. Ja, dzieciaczek, nie mogłem jechać sam, więc mama się poświęciła i jeździła ze mną.
Lubiłem Łódź, bo była wielkim miastem. Autobus z Szadku jechał tam godzinę. W Łodzi chodziło się na krem do restauracji na rogu Narutowicza i Piotrkowskiej. To się wtedy tak nazywało, „krem”, a to była bita śmietana z jakimiś dodatkami. Przepyszna! Tamta restauracja właśnie w tym się specjalizowała – ciągle stała tam kolejka.
Do dziś pamiętam smak tego kremu. Czterdzieści lat temu miałem czterdzieści kilogramów mniej, mogłem sobie pozwalać na słodkości, teraz prawie nie jem słodyczy. A kiedy jechałem do Łodzi wysłać paczkę do Olgi, to przy okazji wchodziłem zawsze do sklepu filatelistycznego i byłem w swoim świecie, bo jako chłopak zbierałem znaczki. Kupowałem pięćdziesiąt sztuk stemplowanych za sześć dziewięćdziesiąt. Układanie tego w albumie to było święto.
ROZDZIAŁ 6
w którym recytuję Poświatowską i leczę kompleksy
W liceum cały czas ćwiczyłem głos i dykcję, zupełnie jakbym już następnego dnia miał przechodzić rozmowę kwalifikacyjną do pracy w radiu. Recytowanie wierszy było dla mnie najlepszą szkołą. Miałem kompleksy, brakowało mi pewności siebie, byłem ten Marek z małego miasteczka. Zapewne miałem jakieś lokalne naleciałości w mowie, może mówiłem niewyraźnie, może niepoprawnie.
Świetną nauczycielką była dla mnie moja ciocia, Marta Dłubałowa, która prowadziła teatr przy Miejskim Domu Kultury w Zduńskiej Woli. Kiedy byłem już tym recytatorem, który jeździ po konkursach, zaproponowała, żebym przyjeżdżał też do niej na lekcje. Zawsze przez dwie godziny uczyła mnie, jak się mówi, jak się pisze, jak się wymawia – to była właściwie moja pierwsza szkoła dykcji.
W szkole średniej zapisałem się do kółka recytatorskiego, gdzie naszą opiekunką była pani Łopacka. Tam poznałem Opowieść dla przyjaciela Haliny Poświatowskiej, literaturę, która mną zawładnęła. Nauczyliśmy się tego tekstu i zrobiliśmy przedstawienie dla całej szkoły. Pamiętam, że przepisywaliśmy sobie tę książkę Poświatowskiej, bo była niedostępna nawet w bibliotekach.
Wtedy też przyjeżdżał do nas na lekcje zawodowy aktor z Łodzi, świętej pamięci Tadeusz Teodorczyk. Grywał jakichś hitlerowców w Stawce większej niż życie i innych filmach z tamtej epoki; zawsze grał hitlerowca, miał ten typ urody. Uczył nas wymowy, impostacji. Ja nigdy nie lubiłem swojego głosu. Pamiętam, jaką traumą było dla mnie, kiedy pan Teodorczyk powiedział, że najlepszym ćwiczeniem jest nagrywanie swojej recytacji wiersza