Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie. Marek Niedźwiecki
o tym nie powiedziałem. Chyba aż do rozpoczęcia studiów nikomu o tym nie wspomniałem. Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że do tego radia uda mi się dostać.
Ale chodziłem na przykład – co nie do końca było normalne – do lasu i sam sobie robiłem audycje muzyczne. Opowiadając o piosence, potem sobie ją nucąc, a potem opowiadając o następnej i tak dalej – jak to w radiu. Miałem wtedy czternaście lat, był rok 1968. Te moje leśne audycje radiowe – to wszystko działo się w głowie. Może sobie wtedy myślałem, że to jest takie samokształcenie, przygotowanie do tego, co kiedyś będę robił?
Dziwak przy radiu. Intymność, teatr wyobraźni, muzyka. Wpadałem w radiowe uzależnienie coraz bardziej i bardziej i nigdy się z niego nie wyleczyłem.
Telewizja też była pociągająca, pokazywała wideoklipy (chociaż wtedy nie funkcjonowała jeszcze ta nazwa), właściwie raczej obrazki ilustrujące piosenki, na przykład Czerwonych Gitar czy Niebiesko-Czarnych. Ale tylko na Boże Narodzenie czy na Sylwestra. Generalnie w telewizji muzyki było tyle, co kot napłakał. W czasach mojej szkoły podstawowej do telewizji przyciągali nas Czterej pancerni i pies albo Stawka większa niż życie. Chodziło się do kolegi z klasy, czy do znajomych z tej samej ulicy, którzy mieli telewizor. Dzieci zasiadały jak w kinie – zawsze było nas kilkoro – oglądaliśmy film, a kiedy się skończył, mówiliśmy gospodyni „dobranoc pani” i wracaliśmy do domów. Niektórzy spać, a inni – co dziwniejsi – słuchać radia.
Chyba nie zdawałem sobie sprawy z tej mojej odmienności. Dopiero teraz, po latach, kiedy jadę do Szadku i ktoś przychodzi w gości, to czasem słyszę, że trochę się mnie bali. Podobno kiedy się przychodziło do mnie, to można było posłuchać tylko jednej strony czarnej płyty, drugiej już nie, bo mówiłem: już wystarczy na dzisiaj. Płyta była wtedy czymś bardzo wyjątkowym i drżałem o to, żeby mi się nie zniszczyła.
Swoją drogą, nie za bardzo wiedziałem, co oprócz słuchania radia można w Szadku robić. Kino Rolnik było, ale ile razy do tego kina można było chodzić? Co prawda mój brat na Przybyciu tytanów był chyba ze trzydzieści razy i jak mu się na seansie nudziło w kinie, to przybiegał do domu, żeby się mamie pokazać, po czym wracał na dalszą część filmu. Ale co można było jeszcze robić w Szadku? Książki? Strasznie ciężko było mnie namówić do czytania. Moja siostra pochłaniała jedną za drugą, ja niespecjalnie rwałem się do czytania.
W tym 1968 roku w muzyce bardzo dużo dobrego się działo w Ameryce i w Anglii. Ale skąd ja miałem się tego dowiedzieć w Szadku, którzy leżał pod Zduńską Wolą, która leżała pod Sieradzem, który leżał blisko Łodzi? Nie z Luksemburga, czyli legendarnego Radia Luxembourg, bo zacząłem go słuchać później, dopiero w latach siedemdziesiątych. Może trochę z listy przebojów „Studia Rytm”, gdzie co prawda królował polski bigbit, ale poza dziesięcioma piosenkami polskimi było tam też z dziesięć zagranicznych. Tak docierali do nas Hollies, Badfinger, Beatlesi, Stonesi. Kiedy już mieliśmy w domu telewizor, mogłem oglądać festiwal Eurowizji. Pamiętam występ Cliffa Richarda. Było już późno w nocy, koło jedenastej, a ja ciągle spod pierzyny bardzo się emocjonowałem, bo byłem przekonany, że on powinien wygrać. Śpiewał piosenkę Congratulations. Ale skończył wtedy na drugim miejscu. Wygrała Hiszpanka Massiel z piosenką pod intrygującym tytułem La La La.
Siłą rzeczy dostępniejsza była wtedy dla mnie muzyka polska – Halina Frąckowiak z ABC, Czerwone Gitary, Skaldowie, Marek Grechuta, Czesław Niemen, Maryla Rodowicz. Zapisywałem sobie listę „Studia Rytm” w specjalnych zeszytach flamastrami, które wtedy również były nie byle czym. Produkowano je w NRD, więc za granicą, a ich używanie dodatkowo podkreślało odświętność wydarzenia, jakim była lista. Kiedy piosenka mi się podobała, zapisywałem ją w zeszycie czerwonym flamastrem. A jak mi się podobała mniej, to długopisem, żeby ją tylko odnotować. To też chyba było nie do końca normalne, jak o tym dziś myślę.
W tamtym czasie zwłaszcza Niemen był dla mnie wielki – facet, który siedemnaście razy był na pierwszym miejscu listy przebojów z Bema pamięci żałobnym rapsodem – to mi się wydawało niewiarygodne. To już był Niemen solo, czas Bema, Jednego serca, Cóżem uczynił.
Niemen uchodził za artystę ubierającego się modnie: spodnie dzwony, kożuchy wzorowane na ludowych. Pierwszy kożuch kupiłem sobie na studiach, w Pewexie, porządny, kosztował dziewięćdziesiąt dolarów, co było niesamowitym wydatkiem. Oczywiście rozdarłem go przy guziku. Mój tata do końca życia nie wiedział, że ten drogi kożuch był rozpruty przy guziku.
To właśnie przy piosence Niemena Wiem, że nie wrócisz tata mnie kiedyś złapał za ucho i powiedział: Nie słuchaj tego radia tyle, bo radio nie da ci chleba.
Głosowałem co tydzień na listę – pocztówkami. Łapałem też te wszystkie kawałki z radia na taśmę magnetofonową. Sztuką było nagranie tego bez głosu prezentera. Potrzebny był refleks, żeby włączyć nagrywanie po jego zapowiedzi i zdążyć zejść przy wyciszeniu. W związku z tym byłem w Szadku postrzegany jako ten, który ma muzykę. Jak ktoś chciał pożyczyć jakąś taśmę, to do mnie przychodził, bo ja tę taśmę miałem.
Miałem dwuścieżkowego grundiga. Namówiliśmy na niego tatę, kiedy akurat trafiła się przecena w sklepie Gminnej Spółdzielni. Był też w domu adapter Bambino, na którym rodzice odtwarzali płyty Ireny Santor, Haliny Kunickiej, Mazowsza, a my ABC, Niemena, Czerwonych Gitar. Potem, kiedy już miałem te lepsze płyty, typu Procol Harum, które wygrałem w jakimś konkursie radiowym, czy singla Cliffa Richarda albo Diany Ross, otrzymane od Piotra Kaczkowskiego w liście przebojów „Studia Rytm”, to byłem w Szadku kimś. Pamiętam, że Kaczkowskiego molestowałem przez telefon o piosenkę pewnego Australijczyka, Gary’ego Shearstona I Get A Kick Out Of You. Do tego stopnia molestowałem, że w końcu Kaczkowski, odbierając telefon w radiu i poznając mój głos, zaczął się ze mną witać: o, Gary Shearston.
Tak więc w 1968 myślałem, że będę pracował w radiu. Potem, kiedy zacząłem słuchać Trójki, wiedziałem, że to będzie właśnie to radio. A potem znów myślałem, że Trójka nigdy, bo za wysokie progi, więc może chociaż łódzka rozgłośnia. W Trójce mieli taki slogan: „Starzejemy się wraz z naszymi słuchaczami”. Uznałem więc, że dla młodych tam nie było miejsca.
Później okazało się, że bardziej przystępna jest Jedynka i tam chętnie mnie przyjęli. Gdyby nie stan wojenny, to nadal pewnie bym tam pracował.
ROZDZIAŁ 5
w którym koresponduję z zagranicą i zachwycam się wielkim miastem Łódź
Szkoła średnia – należało zdecydować, co dalej ze sobą zrobić.
Wielkiego wyboru nie było – mogłem iść albo do technikum mechanicznego, co mnie w ogóle nie interesowało, albo do liceum. Tak czy owak trzeba było jeździć do Zduńskiej Woli, dwanaście kilometrów od Szadku. Ponieważ moja starsza siostra chodziła do liceum na ulicę Dąbrowskiego i coś tam z tą szkołą okazało się nie za bardzo, to mnie zapisano do szkoły na ulicy Jasnej. Później moi bracia poszli wytyczoną przeze mnie ścieżką, obaj też do tego samego liceum.
Na samym początku szkoły średniej w Zduńskiej Woli wykonałem rzecz prawie niemożliwą. Otóż przydzielono mnie – jako tego trochę gorszego, tego chłopaka z Szadku, no bo była przecież wielka Zduńska i te wiochy dokoła, a ja byłem właśnie ta wiocha – do klasy B, która miała uczyć się języka francuskiego. I wówczas ja – skromny Marek z rumieńcem – podczas gdy wyczytywano nazwiska, kto do jakiej klasy trafia, odważyłem się przejść przez całą salę gimnstyczną do wysokiej komisji