Wieczny początek. Beata Szady
widziałem meble z drewna w kolorze drewna. A u niej były kolorowe.
Wujek z zawodu był rzeźnikiem. Pracował niedaleko jej magla. Tak się poznali.
Powtórzę – była piękną, atrakcyjną kobietą. Zawsze pociągała mnie jej inność. Mężczyznom się podobała. Tym gorzej dla niej, bo nastał 1945 rok i do Prus Wschodnich weszła armia radziecka. Nie była w stanie uciekać, bo dopiero co urodziła martwe dziecko. Kiedy Rosjanie weszli do jej domu i zobaczyli ją w łóżku, chcieli ją zgwałcić. Ale babcia uknuła dobry plan. Zostawiła zwłoki dziecka między zakrwawionymi nogami. Kiedy Rosjanie zrzucili kołdrę i zobaczyli rozkładające się i śmierdzące ciałko, odechciało im się wszystkiego. W ten sposób uratowała ciotkę i inne kobiety z domu przed gwałtami.
Za to wujek to był raczej chłop codzienny. Swój człowiek. Wyglądał jak każdy inny w okolicy. Nie pasował do ciotki.
– Czy byli udanym małżeństwem? – dopytuję.
Dłuższa chwila ciszy.
– A co to znaczy „udanym”? – zastanawia się Herbert Monkowski. I opowiada dalej: – Późno wzięli wujka na wojnę. Trafił do niewoli angielskiej. I już został na zachodzie Niemiec. Nie wiedział, czy jego rodzina przeżyła wojnę. W Niemczech pomagał pewnej kobiecie. Z tej pomocy narodził się syn. Nie wiedząc nic o swojej żonie i dzieciach, nadał mu imię swoich dwóch synów: Klaus Heinrich. Jak się okazało, że w Polsce żyje jego rodzina, przesyłał jej paczki. Również akordeon. Ciotka sprzedała go mnie, żeby mieć na życie.
Wreszcie ciotka z synami dostaje zgodę, żeby dołączyć do męża w Niemczech. Nie wie jeszcze, że ten ma dziecko z inną. Może gdyby wiedziała… Nie akceptuje Klausa Heinricha, podobnie jak jej synowie. Do końca życia zostaje gorycz.
Wujostwo już nie żyje, ale trzej synowie tak. Mieszkają w małym, dwudziestotysięcznym miasteczku. Omijają się szerokim łukiem. Nie chcą mieć z sobą nic wspólnego. Najmłodszy syn przedstawia się jako Klaus Josef.
– A ciotka? Jak miała na imię? – pytam, bo przecież ona ciągle jest bezimienna!
– Liselotte.
– Pięknie!
– Widzi pani, bo z Królewca!
Fotograf
Herbert Monkowski aparat fotograficzny Werra z Niemieckiej Republiki Demokratycznej kupuje na rynku w Olsztynie. Później, jak już można było zdobyć chemikalia, uczy się sam wywoływać zdjęcia i je sprzedaje. Przedsiębiorca!
– Ja byłem w Jarotach na każdym weselu, każdym pogrzebie, każdych urodzinach i każdej większej uroczystości. Ludzie mnie chcieli, więc pstrykałem – mówi Monkowski. – Tylko jak święcili polską szkołę albo polską tablicę, to się nie wystawiałem z aparatem. To był mój cichy protest.
Intuicja
No i po co było wracać? Po to w 1945 roku uciekali przed Rosjanami, żeby za chwilę do nich wrócić? Czy to ma jakikolwiek sens? Czy Maria – ta, którą intuicja rzadko zawodziła – nie żałowała swojej decyzji?
– Nie słyszałem, żeby mama kiedyś żałowała, że wróciliśmy do domu. Raczej w trudnych chwilach narzekała, że ojciec nie wrócił.
Wyjazd
Rok 1957. Mama z babcią i siostrą tuż po ślubie Herberta dostają zgodę na wyjazd do Niemiec.
– One były zbyteczne, tylko kosztowały państwo pieniądze, a ja byłem wykwalifikowanym pracownikiem – mówi Monkowski.
Dlatego jego władza nie puszcza. Składa podanie za podaniem. Łącznie uzbierałoby się tego z dwadzieścia razy. Pierwszy wniosek jeszcze ma. Jest z roku 1950 i brzmi tak (pisownia oryginalna):
Uprzejmie proszę o zezwolenie na wyjazd do niemiec dla Monkowskiej Maria, Monkowskiego Herberta i Monkowskiej Anneliese do mego brata Henryk Szwittay, zamieszkały w Frankenberg [i tu cały adres – przyp. aut.], strefa amerykańska. Prośbę swą motywuję tym, że urodziłam się w Bochum – Westfalia i czuję się niemką. Jestem niemką i chcę wrócić do niemiec, ze względu i na to, że nie umiem dużo po polsku i dlatego nie mogę się tu czuć dobrze. Bardzo proszę o uwzględnienie mej prośby.
Pisanie podań dla Niemców to była trudna sztuka. Musiało być po polsku, a kto wtedy znał ten język na tyle dobrze, żeby pisać urzędowe pisma? Dlatego, wbrew prawu, wynajmowało się do pisania jakiegoś Polaka.
Składanie wniosków to była też droga sprawa. Herbert Monkowski pamięta, że wszystkie dokumenty kosztowały go jedną pensję. Jedna rzecz to były znaczki urzędowe, druga – łapówki. Na każdy papier trzeba było czekać kilka miesięcy. Na decyzję władzy – najczęściej odmowną – średnio dziewięć. Pierwszy wniosek Monkowscy składają 25 sierpnia 1950 roku. Decyzję odmowną otrzymują 22 października 1951 roku. Czternaście miesięcy później.
Ale w trakcie czekania nie siedzi się bezczynnie. Ludzie przygotowują kolejny plik dokumentów. Bo pewnie będzie odmowa. I tak w kółko.
Monkowskiemu w trakcie czekania rodzą się dwie córki. Jedna zaczyna już chodzić do szkoły i uczyć się języka polskiego. Rodzice nie są szczęśliwi.
– Ja nie chciałem, żeby moje dzieci uczyły się polskiego. My w domu mówiliśmy tylko po niemiecku. Broń Boże nie chcieliśmy być Polakami!
W 1966 roku łańcuszek odmów zostaje przerwany. Już od progu listonoszka krzyczy: „Wyjeżdżajeta!”, i rzuca na stół decyzję pozytywną. Zatem pakować manatki! Kiedy wszystko jest już gotowe, do domu przychodzi celnik, aby sporządzić spis wywożonych przedmiotów. Bez niego nie pozwolą wywieźć nawet szczoteczki do zębów. Lista Herberta Monkowskiego jest długa na siedem stron. Są rzeczy cenne: adapter, czajnik elektryczny, radio, odkurzacz, ale też spodenki gimnastyczne, smalec, kiełbasa sucha, kompoty w wekach.
Herbert nie zabierze własnych zdjęć, bo są one traktowane jako materiał zakazany. Podobnie zresztą jak książki w języku niemieckim opublikowane przed 1945 rokiem. Karol May ze spalonego ratusza pozostanie więc w Polsce.
Herbert nie zabierze również akordeonu, bo wcześniej go sprzeda. Podobnie jak junaka.
Cały sprzęt fotograficzny podaruje szkole w Jarotach.
Ale telewizor zabierze.
Władza pozwoli też wziąć meble z orzecha wykonane przez Monkowskiego na dyplom mistrzowski.
Dom sprzedadzą za równowartość, jak mówi Monkowski, pięciu kilogramów kiełbasy.
– Choć tyle, że dobrym ludziom – stwierdza. Jeszcze dodaje: – Wojnę przegrali Niemcy z Warmii i Mazur. Nikt inny. Bo Niemcy z Niemiec co przegrali? Kto miał przed wojną pięć hektarów, ten miał i po wojnie. Kto miał szafę, ten miał szafę. A my straciliśmy wszystko. A przede wszystkim małą ojczyznę.
W 1966 roku Herbert Monkowski żegna Polskę na zawsze. Na do widzenia rzuca: „Już nigdy tu nie wrócę!”.
Figa z makiem.
W niedzielę razem z rodziną dojeżdża do Meinerzhagen w Westfalii – miasteczka, gdzie mieszka jego mama.
W poniedziałek na szóstą rano idzie do pracy.
Część III
Lata osiemdziesiąte. Brak. Wszędzie brak. Wszystkiego. Oto Polska właśnie. Media niemieckie bez przerwy o niej mówią, ale Herberta to nie interesuje. Wyjechał z Polski i nie ma zamiaru się nią przejmować.
To musiało być jeszcze przed stanem